ryszard bazarnik, koncert na Ĺcianie
tytuł: Właściwie tytułu jeszcze nie ma, ten w temacie został wymyślony na poczekaniu i może ulec zmianie. Sorka ^^'
fandom: One Piece
kategoria: 13+
opis: Grupa młodych piratów ucieka z rąk marynarki, formują coś, co przy odrobinie dobrych chęci można by nazwać załogą i wypływają w morze. Tak, naprawdę tylko tyle.
ostrzeżenia: wulgaryzmy
status: w trakcie
notka od autorki: Dobra, to jest coś, nad czym pracuję od jakiegoś czasu i do czego wena mam bardzo kapryśnego. Mam tremę, ale mam nadzieję, że napiszecie mi, czy faktycznie warto to ciągnąć. Rzecz się dzieje w świecie One Piece, ale główni bohaterowie Ody przewijają się tylko w tle, nie oczekujcie tutaj historii o Luffy'm i jego załodze, bo to nie o nich mowa. I ostatnia rzecz - zabieg z imionami nie ma być zabiegiem merysuistycznym, po prostu mam kiepski umysł do nadawania imion moim bohaterom i zwyczajnie zaczerpnęłam z własnych ksywek. Dlatego właśnie wśród bohaterów jest Jackie czy Makei. Nie mają one wiele wspólnego ze mną, po prostu potrzebowałam je jakoś nazwać. Przepraszam, że tak trywialnie.
To chyba tyle...
/====1====\
Hierarchia jest podstawą. Poczynając od rzeczy wielkich, takich jak władza nad światami, a kończąc na małych, takich jak praca w budce z hotdogami, wszędzie mamy do czynienia z hierarchią rządów. Ktoś musi być nad kimś innym. Inaczej wszystko się wali szybciej niż domek z kart, stawiany w trakcie huraganu.
Nad wszystkimi panuje Istota Wyższa, sprawująca pieczę nad wszechświatami. Nie wiadomo, czy jest ktoś nad nią. Prawdopodobnie, zgodnie z nie zapisanym jeszcze nigdzie prawem hierarchii i wbrew pierwszemu zdaniu w tym akapicie, jest. Jednakże nam, maluczkim, wystarcza obecność Istoty. Ona JEST – i wystarczy. Nad poszczególnymi światami władzę sprawują bogowie. Potem już wszystko zależy od istot zamieszkujących dany wymiar - na ile frakcji się podzielą, ile stoczą wojen, by udowodnić która strona jest silniejsza[1]. Stron w konflikcie może być wiele, ale można je zwykle podzielić na dwie grupy - lądową i wodną[2]. Niekiedy dochodzi do tego jeszcze grupa powietrzna, ale ze względu na to, że niewiele wszechświatów z niej korzysta, to ją w tym momencie pominiemy. Strona lądowa niewiele zdziała bez strony morskiej - i wzajemnie. Biorąc przykład nam najbliższy - import i eksport towarów drogą morską jest niezbędnym czynnikiem budującym gospodarkę. Tak więc bez marynarzy wiele państw by upadłoby już we wczesnym stadium rozwoju. A jednak nawet ludzie morza potrzebują czasem zjeść mięso inne niż rybie, czy napić się wody innej, niż ta, która codziennie obmywa pokład[3]. Woda i ląd potrzebują się wzajemnie. Rządzą się jednak innymi prawami. Podczas sztormu przeciętny kierownik biura, nie wiedząc co robić, zwinie się w kłębek w ładowni. Z drugiej strony - wychowany przez morze człowiek może mieć problemy z przejściem przez ulicę, nie łamiąc przy tym dziesięciu przepisów.
Lecz nie wszędzie tak jest. Są światy, w których nie ma wody, czy lądu[4]. Przewaga jednego z tych pierwiastków burzy harmonię świata, zakłóca normalny przebieg historii, stwarza wiele luk, które zwykłe, obdarzone wyobraźnią istoty, mogą wypełnić najprzeróżniejszymi zjawiskami. Wystarczy, że w nie uwierzą. Prowadzi to do powstawania legend, narodzin bohaterów i fenomenów, a niekiedy nawet bogów. Bywa to bardzo kłopotliwe dla panteonu, ale niewiele da się z tym zrobić. Nad takimi światami dużo ciężej jest zapanować i przez to rządzą się one własnymi prawami.
Istnieje pewien świat złożony głównie z wody. Mieszkają na nim ludzie, najbardziej popularne istoty w całym multiuniwersum. Jest okrągły jak piłka do siatkówki, a cienki pasek lądu opasa go niczym obrączka. Nie widać tego z daleka, ale na powierzchni wody unosi się od groma wysp, a miliony statków krążą bezustannie pomiędzy nimi. Fenomenów jest tam istne zatrzęsienie, aż dziw, że ten świat się w ogóle jeszcze trzyma w jednym kawałku.
Przyjrzyjmy się więc właśnie temu.
Teoretycznie w świecie, złożonym głównie z wody, powinna istnieć jedna siła. Ludzie podróżują za pomocą statków, żyją na nich i dzięki nim. Lądu jest za mało, by mógł stanowić zagrożenie, czy pomoc. Dostarcza jedzenia - to fakt. Ale różnorodność morskiej fauny jest tu tak niesamowita, że marynarze poradziliby sobie bez tego. W takich światach głównym problemem jest ludzka natura. To przez nią bardzo szybko tworzą się dwie strony morskiej potęgi - piraci, ci którzy rabują; i marynarka, ci którzy chronią.
Ale nawet przy takim podziale ludzka natura płata figle. Do marynarki nie zawsze muszą wstępować ludzie dobrzy, pragnący ocalić świat przed piracką zarazą, ale także ci, którym zwyczajnie nie uśmiecha się prowadzenie rodzinnego interesu, a podoba się wizja władzy i pieniędzy, które dostają marines na wyższych stanowiskach. Piraci z kolei, mimo, że ludzie wciąż drżą ze strachu na widok czarnej bandery na horyzoncie, nie zawsze muszą być źli - definicja pirata pod tym względem cały czas ewoluuje. W pewnej chwili pojęcie pirata rozciągnęło się na każdego, kto ośmielił się sprzeciwić marynarce. Każdego, kto szuka skarbów, przygód, czy wolności.
Piraci są ścigani. Dlatego nie powinni mieć nikogo bliskiego. Gdyby marynarka wpadła na ich trop, wszyscy mogliby wpaść w kłopoty. Twoja załoga jest twoją rodziną.
Ale piraci to tylko ludzie. Zakochują się w najbardziej zaskakujących momentach i rozmnażają w najmniej odpowiednich chwilach. Od zakochania do rodziny tylko jeden krok... A właściwie noc...
Zdarza się też, że pirat, chcąc ochronić swoje potomstwo osobiście, zabiera je ze sobą w podróż. W większości przypadków wychodzi im to na dobre - dzieciaki dostają twarde wychowanie, ale są później przygotowane na wszystko, co może im przynieść ocean. W dodatku nikt tak nie ochroni dziecka, jak zdesperowany rodzic.
A co, jak dadzą się złapać? Co z dzieckiem?
Marines mogli się zdobyć na zabicie dorosłego pirata. To nie był problem, do tego zostali przeszkoleni. Ale przy dziecku narastały wątpliwości. Pirackie potomstwo nie nadawało się do życia z innymi ludźmi. Odebrało iście spartańskie wychowanie i nadawało się teraz wyłącznie do więzienia. Jeśli się z nim nic nie zrobi, to prawdopodobnie prędzej czy później trafi ono na ścieżkę wydeptaną przez rodziców.
Ale to przecież dzieci. Można je zreformować, naprawić myślenie.
Tak uważano w miejscu zwanym Mariejoa.
Zbudowano więc spory budynek gdzieś po środku West Blue. Z dala o wszelkich tras, zarówno handlowych, jak i przemytniczych, nie umieszczony na żadnych mapach. Jeśli się nie wiedziało gdzie szukać, szanse na zauważenie go były nikłe. Przewieziono tam wszystkie przechwycone dzieci. Rozpoczęto długą i żmudną naukę. Nie przyniosła ona jednak zbyt wielu korzyści – jedynie u dwóch procent wychowanków proces resocjalizacji kończył się z wynikiem pozytywnym. Reszta zazwyczaj patrzyła tęsknie zza krat, marząc o dniu, w którym ponownie wypłyną ma morze, szukać z przyjaciółmi przygód i skarbów.
"Przynajmniej są w bezpiecznym miejscu" - mówiono.
"Nie będą sprawiać kłopotów."
"Nie będą nikomu pleść głupstw o tym, jak to 'fajnie i miło' jest być zbrodniarzem. Jedyne osoby, które tam spotkają, poza sobą nawzajem, będą im wmawiać że piractwo jest złe."
"Być może dorobimy się nawet kilku marines."
"Zostaną tam, dopóki nie zmienią swojego sposobu myślenia. W obecnym stanie są niebezpieczni."
"Przeklęci piraci."
Ale tak, jak tygrys w zoo nigdy nie przestanie marzyć o sawannie, tak młodzi piraci nigdy nie przestali myśleć nad sposobem, jak się wydostać z tej twierdzy, w której ich tak okrutnie zamknięto.
- JA CHCĘ WRÓCIĆ NA MORZE!!!
Mimo grubych murów, tłumiących większość dźwięków jak poduszka, wrzask ten słychać było w każdym zakątku budowli. Większość internowanych podniosła smętnie głowy. Innym nawet tego się nie chciało. Zerknęli tylko w kierunku dębowych drzwi, zza których słychać było krzyk.
Ponieważ tutejsze kary były podobne do tych pokładowych, to takie hałasy były tutaj na porządku dziennym. Nieczęsto jednak ktoś tak otwarcie wrzeszczał o morzu.
- Proszę o spokój - zaniepokoiła się nauczycielka, parokrotnie uderzając linijką w blat biurka.
Wrzaski może i były normą. Ale nie takie głośne i przenikliwe. Kobieta poczuła przechodzący ją dreszcz i zerknęła na uczniów, sprawdzając czy nikt tego nie zauważył. Wzdrygnęła się ponownie. Kilka par oczu patrzyło na nią z przerażającą obojętnością. Reszta już zdążyła się z powrotem położyć na ławkach i zapaść w pozorną drzemkę. Całkiem niedawno powołana do zawodu polonistki kobieta wciąż nie radziła sobie z tym pozornym olewaniem tematu i jej samej. Wiedziała, że słuchają. Ostatecznie parę razy już wyrwała kilku do odpowiedzi, każąc powtórzyć to, o czym mówiła przed chwilą. W odpowiedzi patrzyli na nią jak na wariatkę i recytowali, póki im nie przerwała. Zaskakująco dużo z nich było inteligentnymi, wygadanymi ludźmi o niesamowitej pamięci. Wiele tematów łapali w lot, bez większego wysiłku, czy zainteresowania, jakby nie wierzyli w to, że kiedykolwiek im się to przyda do szczęścia. Mimo wszystko niejednokrotnie mile zaskakiwali ją celnymi uwagami, czy spostrzeżeniami. Uczyłoby się ich nawet przyjemnie, gdyby nie te znudzone miny podczas zajęć.
Kontynuowała lekcję. Klasa znów wpadła w marazm.
Wrzaski miną. Zawsze mijają. Prędzej, czy później każdy się uspokaja i zamyka we własnym świecie marzeń, jedynym miejscu w którym może pożeglować, przebywając jednocześnie w tym przeklętym budynku.
Ten jednak nie przemijał. Wręcz przeciwnie, mimo rychłego przeniesienia jego właściciela do podziemi, głos z godziny na godzinę, z dnia na dzień, stawał sie coraz silniejszy i bardziej przenikliwy. Nie dawał się skupić na nauce, ani zasnąć w nocy. Młodzi więźniowie coraz częściej zerkali w stronę zejścia do piwnic. Rosło w nich uczucie przez większość już dawno zapomniane - nadzieja. Że być może ktoś się nie ugnie. Wywrzeszczy tym durnym marines prosto do mózgu to jedno pragnienie, dzielone przez wszystkich:
- CHCĘ WRÓCIĆ NA MORZE!!!
Oprócz z deka absurdalnej nadziei, rosła również ciekawość. Kim jest ta osoba tak długo i dzielnie podtrzymująca wszystkich na duchu, zdzierając sobie przy tym gardło? Jak wytrzymuje presję, której nie zniosło już tyle osób? Czy z nią wygra? Czy po zwycięstwie przyjdzie do nich i zabierze ze sobą? Tam? Daleko? Na morze?
Żeńska część młodej populacji z całym przekonaniem twierdziła, że to dziewczyna. "Naukowcy z Grand Line udowodnili, że kobieta potrafi o wiele więcej znieść od mężczyzny" - mówiły. Męska część populacji pukała się w odpowiedzi w głowy i mówiła, że najwyraźniej naukowcy z Grand Line nie mają co robić i wymyślają jakieś bzdury. Musieli jednak niechętnie przyznać rację, jeśli chodzi o płeć tajemniczego osobnika - żaden facet nie potrafiłby wydać z siebie aż tak piskliwego wrzasku. Nic nie było jednak przesądzone, ostatecznie mutacja też potrafi płatać człowiekowi złośliwe figle.
- JA...!!!
Znowu się zaczęło. Wszyscy podnieśli głowy i wsłuchiwali się w słowa, jakby były modlitwą. Próby interwencji wychowawców spełzły na niczym.
- CHCĘ...!!!
Przynajmniej połowa więźniów przyłapała się na trzymaniu kciuków pod ławką. Nauczycieli irytowała ta reakcja, ale była bezwiedna, a więc nie do opanowania.
- WRÓCIĆ...!!!
Kilka dziewczyn skrzywiło się w myślach, wyobrażając sobie, jak potężne baty muszą przerywać takie zdanie.
- NA MORZE!!!
Wrzask trwał dwa tygodnie i trzy dni. Potem ustał. W nocy. Nagle.
* * *
Internat nie dość, że był podzielony na płcie, to jeszcze w obrębie samych zainteresowanych dokonano podziałów wiekowych. "Źrebaki", czyli dzieci do lat dziesięciu, zajmowały parter. Młodzież i starsi wspaniałomyślnie odstąpili im to miejsce, jako, że było tam najwięcej miejsca, więc młode mogły się wybiegać do woli nie hałasując nikomu nad głową. Nastolatkowie zajmowali piętra od pierwszego do trzeciego. Dzięki temu nie było tu tłoku. Niejednokrotnie w obrębie tych pięter następowały również podziały pokojowe - nawiązywano przyjaźnie, tworzono stronnictwa (najpopularniejsze ostatnimi czasy było Białobrody-Czarnobrody), a czasem zwyczajnie szesnastolatkowie nie chcieli mieć do czynienia z jedenastolatkami, twierdząc, skądinąd słusznie, że to małe gnojki, które dopiero co wyrosły z parteru i nie ma o czym z nimi gadać. I wywalano maluchów za próg. Piętra od czwartego w górę zajmowali ludzie niereformowalni.
"Po ukończeniu dwudziestego roku życia człowiek już nie jest dzieckiem. Jest dorosłym" - twierdziła Mariejoa. - "I musi sam odpowiadać za swoje czyny."
"Ale jakie czyny?" - pytano w odpowiedzi. - "Cały czas trzymaliśmy ich pod kloszem! Póki tu są, nie mamy prawa ich za nic karać. Wypuszczać ich się nie powinno, bo oczywistym jest, że ledwie opuszczą te mury, to rozpoczną piracką działalność, a zatem uwolnienie ich byłoby złem. Ale z drugiej strony trzymać też ich nie ma sensu - przeszli cały kurs, ukończyli szkołę..."
"Trzymać prewencyjnie. Kurs powtórzyć, skoro skończyli go z wynikiem negatywnym" - odparła Mariejoa.
Drobna, ciemnowłosa dziewczynka biegła przez jeden z korytarzy żeńskiego dormitorium. Już dawno weszła na zakazany teren, ale gdy w pełnym pędzie przeleciała przez siódme piętro, nikt jakoś nie wykazał specjalnej chęci, by ją zatrzymać. Kiedy któraś chciała spróbować, sąsiadka przytrzymywała ją, kręciła głową i mówiła parę słów na ucho. Usta pierwszej wykrzywiał grymas, ale już się nie rwała, by powstrzymać biegnące dziecko.
Dziewczynka, dysząc ciężko, dopadła do drzwi z numerem trzysta trzynaście i załomotała w nie niecierpliwie, czując dziesiątki par oczu na karku. Setki myśli kierowanych w jej stronę: "Nie powinno cię tu być." Zapukała jeszcze raz. Słysząc "otwarte!", nacisnęła klamkę i weszła do jasnego, przestronnego, lekko zabałaganionego pokoju. Na łóżku kłębiła się niezłożona pościel, a wokół otwartej szafy leżały porozrzucane ubrania. Elementem totalnie psującym wystrój pomieszczenia były kraty umieszczone na zewnątrz szerokiego okna.
- Już, moment! - dobiegł ją głos z przylegającej do pokoju łazienki.
Kłęby pary wydobywały się zza uchylonych drzwi.
"Sauna?" - pomyślała zaskoczona dziewczynka.
Tak... Nie zamknięto ich w złych warunkach. Problem leżał jednak w tym, że każdy z nich oddałby to wszystko w zamian za koję na pierwszym lepszym statku oznaczonym czarną banderą z wyszczerzoną czachą na samym środku. Kluczem było słowo „zamknięto”.
- No, co jest? – Niewysoka, szczupła dziewoja o jasnych, pozlepianych teraz wilgocią włosach wychynęła na chwilę z łazienki. Bystre, szare oczy zlustrowały gościa od góry do dołu po czym przymrużyły się w uśmiechu. - O, hej Makei! Zaraz do ciebie wyjdę.
- Nie śpiesz się, Jackie - mruknęła Makei i przysiadła na łóżku.
Jedno było zastanawiające w siedzącej w łazience dziewczynie. Zawsze witała cię, dodając imię. Wydawać by się mogło, że niemożliwością jest spamiętanie wszystkich przebywających w tych murach ludzi. Jackie jednak jakoś się to udawało. Odnosiło się wrażenie, że faktycznie zna tu wszystkich. Więcej, lubiła zaczynać rozmowę, pytając o jakiś osobisty szczegół, o którym właściwie nie miała prawa wiedzieć. Człowiek zaczynał podejrzewać, że Jackie ma tu jakiś prywatny wywiad, albo więcej, jest wtyczką marines. Dopiero po dłuższym czasie przypominał sobie, że przecież sam się ostatnio uskarżał, jakie to ma parszywe życie. Komu to właściwie mówił? Kto mu wtedy postawił drinka? Nie ona czasem?
Wszyscy znali Jackie. U jednych jej imię budziło uśmiech na twarzy, u innych wzdrygnięcie i nerwowe oglądanie się na boki, u jeszcze innych - skrzywienie się, czy zaciśnięcie ust w linię.
Jackie znała wszystkich. Mówiono wręcz, że wie wszystko. Małej Makei nie mieściło się to w głowie, ale właśnie w związku z tą ostatnią plotką, przyszła teraz na to zakazane dla siebie piętro. Nie, żeby nie bywała tu wcześniej. Jackie czasem udzielała jej korepetycji z historii. Umiała naprawdę ciekawie i zajmująco opowiadać poszczególne fragmenty dziejów zaznaczone na linii czasu. Pewnie dlatego teraz przepuszczono małą bez większego szmeru. Ale to piętro miało być dla niej dostępne dopiero za trzy lata. Teraz czuła się tu jak intruz.
Jackie wyszła z łazienki. Miała na sobie szerokie jeansy, spięte grubym, czarnym, skórzanym paskiem. Czarny, sportowy stanik przykrywał niewielkie, kształtne piersi. Przeszła boso przez pokój i zaczęła grzebać w komódce.
- Jackie... - zaczęła nieśmiało Makei tuż przed tym jak gospodyni pokoju z triumfalnym okrzykiem wyciągnęła z jednej z szuflad parę skarpet.
- Tak? - zapytała, przysiadając na łóżku.
Makei zawahała się. Całą drogę układała sobie pytania, ale żadne nie brzmiało tak, jak powinno. No bo co Jackie może obchodzić, że na dole wybuchają bójki? Że ludzie się kłócą o to, kim była tajemnicza osoba? Że wieści od niej mogłyby uspokoić parę dolnych pięter? I wreszcie - skąd to przekonanie, że ona będzie wiedzieć? Przecież nikt nie wie! Nikogo nie dopuszczono do...
- Chcesz zapytać o tamten głos, prawda?
Wesoły głos wyrwał Makei z ciągu myśli. Spojrzała na Jackie. Ta uśmiechała się do niej ciepło. Wstała i podeszła do szafy. Makei mimochodem zauważyła, że Jackie w trakcie jej rozmyślań zdążyła nie dość, że uporać się ze skarpetami, ale jeszcze założyć adidasy. Za duże, tak jak spodnie.
- Nazywała się Petti i była córką Czarnego Bruno - powiedziała Jackie, grzebiąc w szafie. - Tego z dziesięcioma milionami nagrody. Mało znany w sumie. - Wyciągnęła jakąś bluzkę, przymierzyła, przeglądając się w lustrze umieszczonym na drzwiach, następnie pokręciła głową i rzuciła ją gdzieś za siebie. - Złapano ich na Weaskey Peak. To jedna z pierwszych wysp na Grand Line. Słyszałaś o niej?
Makei wymamrotała, że nie. Bluzkę, którą oberwała, odłożyła obok siebie.
- Jest pełna łowców nagród. Zastawiają pułapkę na piratów, po czym oddają ich marines. Tata mi mówił, że tylko ciężcy naiwniacy dają się na to nabrać, ale cóż… Jakiś grosz pewnie z tego jest... - Kolejna bluzka przeleciała koło głowy Makei. - Bruno się stawiał podczas aresztowania, więc go usiekli. Petti zaś wylądowała tutaj. Znany ci skądś scenariusz? - W jej głosie słychać było nutkę ironii.
- Dlaczego... - zaczęła niepewnie Makei.
- Musieli jej złamać szczękę - odparła niewyraźnie Jackie, naciągając wybraną koszulkę na wilgotne jeszcze ciało.
- Co...?
- Musieli jej złamać szczękę, żeby przestała krzyczeć - powtórzyła, zamykając szafę. Odwróciła się. Na obcisłym, czerwonym t-shirt'cie widniał napis wykonany niezmywalnym markerem: "LUFFY królem naszym jest". - Ona zaś w odwecie odgryzła sobie język. Twarda mała, jak na piętnastolatkę.
Makei była wstrząśnięta.
- Skąd... Skąd ty to wszystko wiesz?!
- Miałam okazję dostać się do jej akt. - Jackie mrugnęła do Makei, dając znać, że więcej jej nie powie. Mimo, że w oczach szesnastolatki wyraźne było pytanie: "JAAK TOO??" - Czy to wszystko?
- Złamali jej szczękę? - zapytała słabo Makei.
Teraz jakoś konflikty na dole stały się mało ważne. Chciało jej się wymiotować, gdy wyobraziła sobie ten ból.
Jackie westchnęła ciężko.
- Ta... Widzisz, od kiedy tu się dostała nie mogli jej zabić. Każdy niepełnoletni przebywający w tych murach jest chroniony przez prawo. A jej krzyki... Musiałaś widzieć, jaki efekt robią na ludziach. Nauczyciele dostawali nerwicy, wychowankowie byli na najlepszej drodze do buntu. Trzeba ją było uciszyć. Kneble przegryzała, środki uspokajające zdawały się na nią nie działać jak na innych ludzi. A doktorzy bali się podać większe dawki...
O tym też wie... Ale skąd?? Przecież takich rzeczy nie piszą nawet w aktach!
Makei zacisnęła pięści.
- Jak długo coś takiego ma jeszcze trwać? - zapytała zduszonym głosem. - Ile jeszcze mamy znieść? Ilu jeszcze ludzi musi umrzeć, żeby ktoś na górze wreszcie pojął, że ta instytucja nie ma sensu? Kiedy nas stąd wreszcie wypuszczą? - poczuła, że głos się jej załamuje. Spojrzała na Jackie. - Czy na te pytania też umiesz mi odpowiedzieć? Jackie?!
Dziewczyna patrzyła na nią ze spokojem. Nie pierwszy raz widziała tyle zgryzoty, tyle bólu i gniewu w oczach swojego rozmówcy. A co dopiero w lustrze, kiedy sama sobie zadawała te pytania. Wiedziała, że nie jest wyjątkiem. Ludziom puszczają nerwy. Ona często pomagała im się uspokoić, zachęcała do rozmów. To jakoś działało kojąco. Gdy patrzyła na uspokojonych, zniechęconych ludzi wychodzących z jej pokoju żałowała, że sama nie ma się przy kim wygadać.
Co teraz powiedzieć tej kruszynie, siedzącej na łóżku. Wpatrującej się w nią uważnie oczami, w których czają się łzy. Oczekującej, że odpowie "tak". A jeśli nie to, to przynajmniej żądającej recepty na lepsze życie. Jeśli czegoś zaraz nie usłyszy, to się popłacze. Cholera.
Jackie podeszła do małej i pochyliła się nad nią. Pogłaskała włosy.
Nathaniel ją za to zabije. Obiecała, że więcej tego nie zrobi.
Ale można zaryzykować...
- Makei... Na to wszystko o czym myślisz potrzeba cudu. Rzecz w tym... - Przybliżyła twarz do ukrytego wśród burzy włosów ucha. - Rzecz w tym, że nic się nie zdarzy, jeśli nie pomożemy naszemu szczęściu.
Dziewczynka drgnęła.
- Makei... - głos zniżył się do poziomu ledwie słyszalnego szeptu. - Czy chcesz z nami uciec?
[1] - Przeważnie kończy się to remisem, choć żadna ze stron się do tego nie przyzna.
[2] - Albo, na przykład, żelaza i kwasu, zależy, o jakim świecie mówimy. Postarajmy się jednak przybliżyć wszystko naszym własnym realiom.
[3] - Bo jak będą ją pić, umrą.
[4] - Albo żelaza i kwasu.
Ja powiem tyle. Jestem bardzo wybredny i w wielu fikach mogę się do masy rzeczy przyczepić. Nawet nie czytać. Tu natomiast chce mi się czytać, choć słabo czuje się klimat OP. Jest to jednak coś innego. Dla mnie to póki co REWELACYJNA powieść w klimacie piratów, + świat OP. A styl tego dzieła to już się wymyka moim ramom.
Na pewno polecam:)
O rany, Komi, bez przesady, ludzie zaczną cudów oczekiwać po tym tekście... ^^"""
Niemniej było to bardzo miłe... Dzięki... ^^"
Cóż ja mogę powiedzieć? Twoja praca zrobiła na mnie duże wrażenie. Jak dla mnie opowiadanie jest super, przyjemnie się czyta. Z niecierpliwością czekam na kolejne części.
O rany ^^' To wciąż fik. Nie opowiadanie. Ale dzięki ^^'
Nie, serio - świat, zjawiska, demony - to wszystko wymyślił Oda, a nie ja, więc to naprawdę jest fanfik XD" Później prawdopodobnie bardziej to odczujecie... Pierwszy rozdział to po prostu taki, hum, długi wstęp XD"
Ponieważ dalej zaczyna wychodzić moje skrzywienie do zabawy z czasem i druga część bez trzeciej wygląda troszkę bez sensu, to wrzucam obie na raz ^^' Będzie troszkę dłużej, ale później się troszku uspokaja... ^^'
/====2====\
Później wielokrotnie zadawano pytania podobne do tego: "Czemu aż tak wiele wysiłku poszło na złapanie tych dwóch pirackich załóg? Przecież to tylko dzieci!"
Odpowiedź za każdym razem brzmiała mniej więcej tak samo: "Czy wiesz, kim jest Monkey D. Luffy? To pirat, który w wieku siedemnastu lat podbił East Blue, zdobywając najwyższą możliwą tam nagrodę. Zgromadził załogę, której najstarszy znany nam członek ma trzydzieści siedem lat. Reszta to dzieciaki, niewiele starsze od swojego kapitana. Ta niewielka, bo zaledwie ośmioosobowa grupa sieje teraz postrach na Grand Line. A wszystko przez to, że zbytnio mu pobłażaliśmy na samym początku. Było iść za radą wice admirała Garpa i ustanowić o wiele większą nagrodę. Zmobilizować więcej jednostek. Obylibyśmy się wówczas bez kłopotów, z jakimi mamy teraz do czynienia. Rozumiecie chyba w takim razie, żołnierzu, że Mariejoa dostała szału, gdy usłyszała o ucieczce młodocianych piratów. Nie chcemy kolejnych kłopotów. Tym razem zdusimy niepokój w zarodku."
Kapitan pięćdziesiątej pierwszej jednostki przetarł twarz dłonią, zastanawiając się, komu podpadł ostatnimi czasy, że w odwecie nałożono na niego taką pieruńską klątwę. Pasmo nieszczęść ciągnęło się od chwili, gdy na dowodzonym przez niego statku popsuła się chłodnia. W efekcie w tydzień później miał pod pokładem tony zgniłej zieleniny i mięsa, a na pięć dni przed zawinięciem do portu dziesięć osób rozłożyło się na szkorbut. Wśród nich byli, niestety, wszyscy kucharze, tak więc przez ostatnie parę dni wszyscy cierpieli przez kłopoty związane z najprzeróżniejszymi chorobami układu trawiennego spowodowanymi gwałtownym pogorszeniem jakości potraw. Nie minęło dużo czasu, a obu lekarzy zaryglowało się u siebie w kajutach i ogłosili strajk. Nie wyleźli mimo gróźb, czy wyzwań od konowałów. Ledwie zdążyli dobić do portu i posłać po medyka, a pojawił się człowiek żądający od kapitana natychmiastowego stawiennictwa na innej jednostce. Ten próbował protestować, ale ekscesy żołądkowe sprawiły, że brzmiało to naprawdę słabo. Nie mając wyjścia zameldował się na obcym sobie statku i odebrał absurdalny rozkaz - złapać grupę piratów o średniej wieku piętnastu lat. Nie robiąc im przy tym większej krzywdy.
A teraz jeszcze to...
Spojrzał na przyprowadzonego więźnia. Drobny, chuderlawy człeczyna stojący pomiędzy dwójką rosłych żołnierzy marynarki mógłby się wydawać niegroźny, gdyby nie jego białe włosy, rozwichrzone jak u szalonego naukowca i typowe dla albinosów czerwone oczy, rozbiegane jak u zaciekawionego zwierzęcia. Ale błyskało w nich okrucieństwo i żądza krwi, które można spotkać tylko u psychopatów. Cienkie nadgarstki spięte były grubymi okowami z morskiego kamienia. A więc, jakby tego było mało - demon. Kapitan wiedział jedno - że nie chce mieć z tym człowiekiem absolutnie nic wspólnego.
- Obawiam się panowie, że pomyliliście statki - zaczął ostrożnie. - Wyruszam w tej chwili z misją ze sztabu i nie mam czasu na odwiezienie gdzieś waszego więźnia.
- Czy ma pan za zadanie dopaść dziecięcą załogę piracką?
Kapitan przytaknął ostrożnie. Gwałtowniejsze ruchy karkiem powodowały zawroty i ból głowy. Cóż, tak to jest, jak się człowiek próbuje kurować grogiem i przeholuje...
- W takim razie zapewniam, że trafiliśmy na właściwy statek.
Makei obudził hałas. Po pokładzie biegali ludzie tupiąc głośno i najwyraźniej wcale się nie przejmując absurdalnie wczesną porą. Dziewczyna wyjrzała przez bulaj przecierając oczy. Spodziewała się zobaczyć ciemne chmury zapowiadające nadchodzący sztorm, który mógłby tłumaczyć niepokój załogi. Nie zobaczyła jednak wody i nieba oddzielonych cienką nitką horyzontu. Wszystko przesłoniła zaskakująco gęsta mgła. Ledwie widać było odbijające się od burty fale powodujące delikatne kołysanie się przycumowanego statku. Ciągle mrużąc oczy starała się coś dojrzeć, gdy nagle coś czarnego przeleciało za szybką. Zaskoczona Makei krzyknęła i szarpnęła się do tyłu. Zaraz jednak ciekawość zwyciężyła, dziewczyna zreflektowała się, dopadła z powrotem do okienka, uchyliła je i wystawiła głowę. Zobaczyła, jak ktoś odpływa od statku, jakby go wszystkie demony goniły.
- Co do...
Dopiero teraz do jej uszu doszły nieliczne krzyki i odgłosy skakania do wody. Ludzie uciekali z niego niczym szczury.
"Co się dzieje?" - pomyślała Makei ze strachem.
Jackie była pierwszą osobą, jaka jej zaświtała w umyśle. Ona przecież na pewno będzie wiedziała.
Dziewczyna wyleciała z kabiny, zderzając się z kimś. Obejrzała się, chcąc przeprosić, ale tamten spojrzał na nią z dzikim, zwierzęcym przerażeniem w oczach, zawrócił i pobiegł w przeciwnym kierunku.
"O co mu chodzi?" - pomyślała zaskoczona Makei.
Ruszyła w kierunku kwatery Jackie. Nie zdążyła jednak przejść nawet dziesięciu metrów, gdy ktoś nagle złapał ją za nadgarstek. Drgnęła i obróciła się ostrożnie. W pierwszej chwili na jej twarzy widniało zaskoczenie. Szybko jednak zamieniło się ono w czyste przerażenie. Blada jak papier Makei pisnęła ze strachu, wyrwała się i ruszyła pędem przed siebie. Nie oglądała sie za siebie. Zmusiła się do skupienia na biegu. Byle dalej, byle szybciej.
Kapitan odebrał pękatą aktówkę od jednego z marines. Pośpiesznie przejrzał parę pierwszych stron. Na karcie z podstawowymi informacjami ktoś inteligentny postanowił umieścić zdjęcie. Szalone oczy patrzyły spod strzechy włosów w obiektyw. Widać w nich było wyraźny zamiar zamordowania fotografa. Obok równą czcionką wypisano dane. Franzie Nicht. Lat dwadzieścia trzy. Pochodzi z North Blue. Chory na schizofrenię. W trakcie leczenia. Faktycznie demon. Nazwa owocu - Horu Horu. Typ - logia. Gaz halucynogenny; rodzaj urojeń zależny od demona. Tego dopisku kapitan nie do końca zrozumiał, ale nie był pewien, czy chce pytać. Przeczucie mówiło mu, że jeszcze będzie miał okazję się dowiedzieć. Pod kartą leżał stos zaświadczeń lekarskich dotyczących różnych chorób przewlekłych, nie tylko psychicznych. Dalej ilość popełnionych przestępstw. Sporo, ale po przejrzeniu okazało się, że to tylko drobne kradzieże czy zastraszania. Jeden gwałt. Na samym dnie leżał stary, nieaktualny już list gończy opiewający na sumę dziesięciu milionów beri. Innymi słowy - sfrustrowana płotka mająca spore szanse zostać psychopatycznym mordercą.
Zamknął aktówkę i oddał żołnierzowi.
- Nie zgadzam się - powiedział stanowczo. - Nikt nie zapanuje nad wypuszczonym z kajdanek logią. Nie podejmę takiego ryzyka.
"Świr jest gotów nas zasiec jak tylko zabierze się od niego morski kamień."
Jeden żołnierz spojrzał na niego z politowaniem, a drugi odwrócił się i gestem zaprosił kogoś na pokład.
- Oczywiście, pomyślano o tym i zastosowano odpowiednie środki zaradcze - powiedział pierwszy.
Kapitan patrzył na potężnego człowieka wchodzącego na pokład. Znał tę mordę z listów gończych i miał szczerą nadzieję nigdy nie stanąć z nią twarzą w twarz.
- Wszystko dla dobra misji - powiedział beznamiętnie żołnierz. - A teraz proszę zacząć wydawać rozkazy.
Jego zimny, rozkazujący ton sprawił, że kapitanowi przeszły ciarki po plecach. Ich oczy spotkały się, a kapitan nabrał mimowolnego przekonania, że stojący obok logia stanowi mniejsze zagrożenie niż prężący się przed nim na baczność żołnierz.
"Niczego nie żałuję" - jest niezwykle mało ludzi, którzy z czystym sumieniem są w stanie to powiedzieć. Są też tacy, którzy mówią te słowa, wiedząc, że w niewielkim stopniu nie pokrywają się one z prawdą. Istnieją też oczywiście ludzie nie do końca świadomi swoich żalów. No i kłamcy. Do przedostatniej kategorii należała Jackie. Przez całe życie starała się żyć zgodnie z własnymi zasadami i uważała, że nie zrobiła nic, czego mogłaby potem żałować.
Teraz, świeżo po obudzeniu, zaczynała w to wątpić. Jej pokój przypominał więzienną celę, w jaką wyposażony jest każdy statek marynarki. Stała po środku, a w gardle wzbierała jej gula. Potarła piekące kąciki oczu.
Tamtego dnia zaspała. Wczesnym rankiem marines podpłynęli pod samą burtę statku i niczym najwięksi z tchórzy zaszlachtowali po cichu całą załogę. Ona wtedy leżała zwinięta w kłębek na dziobie, okryta w nocy kocem przez kogoś miłosiernego. Nim zdążyła się zorientować w sytuacji już była ciągnięta pod pokład na statku marynarki. Drzwi celi zdążyły się za nią zatrzasnąć, zanim udało się jej ułożyć w głowie pierwsze składne pytanie.
To był absurd, ale niczego bardziej nie żałowała jak tego, że zasnęła w ogóle tamtej nocy.
Kapitan przechadzał się po pokładzie. Od paru godzin nie ruszyli się z miejsca - cel osiągnięty, żagle zwinięte, kotwica opuszczona. Statek zbiegów, dryfujący jakieś trzysta metrów od nich, otulony był żółtawą chmurą gazu. Wszystko wskazywało na to, że misja zakończona zostanie powodzeniem. Mimowolny uśmiech pojawił się na jego twarzy.
Nowy statek posiadał chłodnię najnowszego typu, bez porównania z tym hałaśliwym rzęchem, z jakim przyszło mu się męczyć do tej pory. Medyk był leniwym, nie wzbudzającym zaufania nałogowym palaczem, ale już po paru godzinach kapitan wyraźnie poczuł, że facet zna się na rzeczy. Teraz, parę dni po wypłynięciu z portu czuł się już na tyle dobrze, by zacząć się martwić o swoich ludzi, których zostawił bez słowa wyjaśnienia.
Nowa załoga przyjęła go dobrze, choć z dystansem. Widać po nich było, że nie mają nic przeciwko zmianie dowódcy, ale są realistami - nie każdy człowiek posiadający tytuł kapitana naprawdę się na to stanowisko nadaje. Kapitan wiedział o tej gorzkiej prawdzie, niejednokrotnie miał do czynienia z idiotami, którym udało się trafić na przekupnych durni w komisji. Dlatego też zdawał sobie teraz sprawę z dziesiątek oczu patrzących mu non stop na ręce. Starał się jak mógł, dawał z siebie wszystko. Znalazł wielu interesujących, inteligentnych ludzi marnujących swoje talenty na tej krypie. Żałował, że misja będzie trwać tak krótko - za mało czasu na zawarcie znajomości, przełamanie lodów i bariery kapitan-szeregowiec...
- Działa? - zapytał, zatrzymując się obok zatrudnionego przez marynarkę logii.
- Jeszcze jak! - wyszczerzył się radośnie Franzie.
Kapitan odpowiedział krzywym uśmiechem. Nicht miał w sobie zaskakująco dużo entuzjazmu i humoru, biorąc pod uwagę sytuację, w której się znalazł. Brakowało mu ogona, którym mógłby wywijać młynka.
- Nasza taktyka po raz kolejny przynosi efekty, kapitanie.
Nie odwrócił się. Tylko jedna osoba na tym statku miała tak irytująco podlizujący się głos.
- Widzę, Stephen - odparł sucho.
Nie był ciekaw, kiedy były poprzednie razy.
Z dwóch marines, którzy parę dni temu przyprowadzili do niego Franzie'go, został jeden. W czasie swojego krótkiego, bo zaledwie dwudziestodwuletniego życia Stephen dorobił się stanowiska pierwszego oficera. Podobnie jak kapitan, został nagle przeniesiony ze swojej stałej jednostki. Kapitan usiłował niemal wymusić na sobie sympatię do podwładnego choćby przez wzgląd na to powiązanie losów, ale nie był w stanie poczuć niczego prócz rosnącej niechęci. Zgodził się na to, by Stephen zajął stanowisko Pierwszego na statku, ale unikał go jak ognia. Poza krótkimi, treściwymi rozmowami, których niekiedy nie dało się uniknąć, kapitan starał się jak najmniej zadawać ze Stephenem. Osobiście wolał towarzystwo przyjaźnie nastawionych kuków, którym było wszystko jedno, kto dowodzi statkiem, tak długo, jak nikt nie zagląda im do garów; czy nawet Franzie'go, z którym kontakt jest najczęściej nikły. W Pierwszym odrażało go wszystko - od szczurzej twarzy, wyniosłych min i gestów wiecznie zadowolonego z siebie arystokraty, zaczesanych do tyłu i przylizanych żelem krótkich, gęstych, ciemnych włosów, przez szczupłą sylwetkę, czy irytujący głos, po zaskakującą zdolność pojawiania się w najbardziej nieoczekiwanym miejscu czy czasie. Kapitan do tej pory sądził, że "wyrósł jak spod ziemi" to tylko takie powiedzenie. Przy Stephenie musiał zmienić zdanie. Po tych paru dniach kapitan miał go dość tak bardzo, że szczerze współczuł poprzedniemu dowódcy, który musiał się z nim użerać pewnie długie miesiące.
- Gdy tylko złapiemy tę bandę, dostanę zezwolenie na wpłynięcie z Franzie'm na Grand Line - powiedział Stephen, podchodząc do burty przy której stał wspomniany logia. - Zaskakujące, że nikt przede mną nie wpadł na ten pomysł. Najwyraźniej trzeba było takiego geniusza jak ja - dodał z właściwą sobie skromnością. Paciorkowate oczy lśniły.
"Bo taki plan ma ogromne dziury" - pomyślał z lekkim rozbawieniem kapitan, patrząc beznamiętnie na statek nieprzyjaciela. - "Nikt rozsądny by się nie zdecydował na jego realizację. Tobie pozwolono, bo jesteś głupi i zapatrzony w siebie. Najwyraźniej ktoś na górze ma nadzieję, że otworzy ci to oczy. Osobiście w to wątpię."
- Będę przeskakiwał szczeble kariery po trzy na raz!
"Mógłbyś, gdybyś nie miał spróchniałej drabiny."
Nie słuchając kolejnych peanów Stephena kapitan zaczął się zastanawiać, jak Franzie wytrzymuje tyle czasu z rękoma w powietrzu. Nie wyglądał na specjalnie zmęczonego, jakby ten termin go nie dotyczył. Normalnemu człowiekowi już dawno by ścierpłyby ramiona, a on niezmordowanie od kilku godzin trzymał dłonie przed sobą, w pełni kontrolując mgłę otaczającą wrogi statek. Dłonie to zresztą za dużo powiedziane - z jego rękawów wydobywały się kłęby gazu, które tylko przy dużej dozie dobrej woli i wyobraźni można by nazwać dłońmi. Groteskowo wydłużone "palce" sięgały aż na piracki statek.
- Kapitanie, może popłynie pan tam ze mną? Z moim mózgiem i pań...
- Dziękuję, Stephen, postoję - przerwał mu chłodno.
Z miny podwładnego łatwo wywnioskował, że nie jest pierwszym, który mu odmówił. Bardzo możliwe też, że nie było jeszcze nikogo, kto by tego nie zrobił.
- Ahoj, kapitanie! - gromki krzyk dobiegł go zza pleców.
Westchnął i podszedł do drugiej burty, z ulgą zostawiając Stephena przy Franzie'm. Oparł się o barierkę i spojrzał w dół, na dryfującą obok statku sporą tratwę. Na litość, tratwę! "Różni szaleńcy żyją na tym świecie" - pomyślał. - "Czemu ja muszę mieć na głowie aż dwóch?"
Uniósł rękę, odpowiadając na pozdrowienie.
- Miło pana widzieć, kapitanie!
Krzywy uśmiech pojawił się na ustach marine. Kadzenie w wykonaniu tego pirata nie mogło się obejść bez śladu kpiny.
- Pana również! - odpowiedział z wyraźnie wymuszoną galanterią. - Czy coś się stało?
- Tak! - mężczyzna na tratwie wyszczerzył się w uśmiechu, prezentując uzębienie pełne dziur i ubytków. - Chciałbym zapytać, czemu to tak długo trwa! Załoga mi się niecierpliwi!
- Niektórych spraw nie należy ponaglać - odparł beznamiętnie kapitan marynarki. - Proszę swoją załogę trzymać w ryzach i pamiętać o swoich obowiązkach.
- Mielibyśmy propozycję, panie kapitanie! - Pirat poczekał, aż żołnierz spojrzy na niego. - Pan puści Burgessa na pokład, żebyśmy nie musieli wracać po zmroku... Gdybyście zdjęli tą durną chmurę z morza, to Auger już dawno by...
- Tam są dzieci, Teach! - odparł szorstko kapitan marynarki. - A ja dostałem rozkaz przyprowadzenia ich żywych. Tymczasem twój Burgess by je zmiażdżył, a Van Auger z zabójczą precyzją wystrzelał jak kaczki.
- Och, proszę przestać, kapitanie. - Czarnobrody ponownie się wyszczerzył. - Rumienię się.
- To przestań - odparł z rozbawieniem marine. - Pamiętaj, po co tu jesteś.
- Jakbym mógł zapomnieć - westchnął pirat. Tratwa zachybotała się, gdy usiadł na niej ciężko.
- Czy za pół godziny znajdzie pan dla mnie trochę czasu? - zapytał kapitan marines po chwili namysłu.
- W tej chwili mam mnóstwo wolnego czasu - odparł pirat, rozkładając ręce w geście rezygnacji i zdania się na los.
- W takim razie mam nadzieję, że przyszły shichibukai uczyni mi ten zaszczyt i zajrzy do mojej kajuty na skromny posiłek. Pańska załoga, oczywiście, też jest zaproszona.
Do tej pory Teach z załogą jadali na swojej tratwie. Pierwszy oficer dziwnym trafem ich nie trawił. Mimo, że sam ich poprosił o pomoc.
Czarnobrody parsknął śmiechem, słysząc tę propozycję.
- Pewnie. Zawsze to jakaś odmiana.
- Cieszę się. W takim razie do zobaczenia.
Tak po prawdzie to nie miał ochoty gościć u siebie piratów. Nie mieli manier, obycia i pewnie nie kąpali się od przynajmniej miesiąca. Ale gdy się odwrócił i zobaczył skwaszoną minę Stephena wiedział, że podjął dobrą decyzję. Przynajmniej tym razem mógł liczyć na to, że pierwszy oficer nie pojawi się w jego kajucie. A to było warte nawet kilkugodzinnego wietrzenia kajuty po obiedzie.
Zmarszczył brwi.
- Franzie, czy coś się dzieje?
NIE! Nie da się tak łatwo!
Może i nadal jest małą, słabą dziewczynką, tak jak wtedy. Może być. Ale od tamtego czasu z całą pewnością nieco się wycwaniła. Nabrała doświadczenia, a z tym i rozumu. Wie, czego chce i jak to zrobić. Nie da sobą tak po prostu pomiatać!
Otarła oczy zaciśniętymi pięściami. Dygotała ze złości - na siebie, na tę sytuację.
Nie da znowu odebrać sobie załogi!
Nath pewnie kazałby jej pomyśleć rozsądnie. Ale na to zawsze przyjdzie czas później. Póki co trzeba na czymś wyładować furię. Ciężkie, okute drzwi wydawały się idealne do tego zadania.
Natarła na nie z całą prędkością, na jaką mogła się zdobyć w niewielkim pokoju. Z całą siłą, jaką posiadało drobne ciało. Drzwi załomotały, drewno z którego były zbudowane jęknęło, zamek trzasnął głucho.
Zaskoczona Jackie wyleciała na korytarz i zderzyła się ze ścianą.
- Co do... - mruknęła, siadając na podłodze i rozcierając szczękę.
Okute drzwi nie mają w zwyczaju ustępować tak łatwo. Obejrzała się i zamarła zaskoczona. Przedmioty w pokoju drżały nieznacznie, jakby miały problemy z zostaniem tym, czym są. Łóżko na przemian stawało się wiszącą pod sufitem koją i stojącą pod ścianą, niewygodną polówką. Niekiedy starało się połączyć oba te stany. Wówczas oba przedmioty stawały się półprzezroczyste. Coraz więcej rzeczy wracało na swoje miejsce - naprzeciw wejścia pojawiło się biurko, wokół niego walały się ledwo jeszcze widoczne, ale jakże znajome śmieci i papiery. Na prawo od wejścia szafa zamigotała parę razy, jakby nie mogła się zdecydować - zostać, czy nie? Jackie przetarła oczy, potrząsnęła głową, myśląc, że coś musiała sobie zrobić podczas zderzenia ze ścianą, po czym spojrzała ponownie.
"Mój pokój?!"
Wszystko wróciło na miejsce, jak gdyby nigdy nic. Lampka, biurko, koja, szafa... Przerzuciła wzrok na framugę. Wyłamała zamek we własnym pokoju! Poszło tak łatwo, bo nie zamknęła drzwi na zasuwę.
"Co się dzieje?" - pomyślała, z rosnącym niepokojem. Zakaszlała lekko, czując, jak coś drażni jej gardło.
Kątem oka zauważyła ruch. Korytarz był biały, jak to zwykle na statkach marynarki. Na jego końcu majaczyły sylwetki dwóch żołnierzy. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wskoczyć z powrotem do pokoju, ale ten wrócił do wyglądu celi. Zamrugała zaskoczona. Wstała, widząc, że marines już ją zauważyli i biegną w jej kierunku. Zerknęła za siebie, ale zobaczyła ścianę. Jeszcze chwilę temu jej tam nie było.
"Scenariusz jak w koszmarze" - pomyślała kwaśno, patrząc na nadbiegających żołnierzy.
Zła na własną bezsilność, uderzyła pięścią w ścianę. Z niemałym zaskoczeniem poczuła pod ręką źle wyheblowane drewno zamiast spodziewanego chłodnego metalu. Spojrzała na dłoń. Następnie na marines, którym dobiegnięcie do niej zajmowało zaskakująco dużo czasu. Niewiele myśląc, skoczyła w bok i sięgnęła do schowka obok progu. Z miejsca, którego według jej oczu nie było, wyjęła broń, której nie mogła zobaczyć. Ale wysłużony, gładki trzonek pewnie leżał w dłoniach. Palce zacisnęły się na tym, co według wzroku było powietrzem.
Jackie nie wiedziała, ile z tego wszystkiego było snem, ile ułudą. Nie wiedziała, czy żołnierze są realni, czy nie. Zamachnęła się ze szczerą chęcią zrobienia im przynajmniej krzywdy.
Marine wyciągnęli szable i... zniknęli, przecięci w pół. Rozpłynęli się jak fatamorgana na pustyni. A razem z nimi reszta złudzeń. Pokój znów był pokojem. Długi, biały korytarz zniknął. Zamiast niego przed Jackie ciągnął się znany, przyciemniony, niedługi korytarzyk zakończony wyjściem na pokład. Spocona dłoń zaciskała się na trzonku gwiazdy zarannej.
Dziewczyna spojrzała z rezygnacją na drzwi. Nie zdążyła wyhamować ręki i teraz zdobiło je piękne wgłębienie wielkości piłki do koszykówki.
Jackie żachnęła się, zacisnęła rękę na broni i ruszyła na pokład. Musi znaleźć pozostałych.
/====3====\
Nathaniel rzygał pod drzewem. Darkiel stał nieopodal, okutany szczelnie w płaszcz. Było mu gorąco jak cholera, ale wolał to, niż spotkanie ze wschodzącym słońcem. Patrzył na przycumowany statek, nadal stojący w dziwnej mgle.
- Co to, kurwa, miało być - wymamrotał Nath, podnosząc się z klęczek. Wciąż był roztrzęsiony. - Ktoś wpadł na chory pomysł zabawy "zmierz się z własnym strachem", czy co?
- Być może. - Dark przytaknął nieznacznie.
- Kto, do kroćset?! Rozszarpię drania!
- Zgadnij - mruknął w odpowiedzi, wskazując na stojący niedaleko statek marynarki.
Rysy Natha stężały.
- Myślisz, że...
- Nie wiem - przerwał mu kręcąc głową. - Chodź, trzeba znaleźć resztę.
Wycofał się. Spojrzał na swoje ręce, jakby je pierwszy raz widział. Mrowiły, ale to było normalne po tym, jak wracały do swojego naturalnego stanu. Poruszył palcami. Sztywne stawy strzeliły gromadnie. Śródręcze bolało jak złamane. Uczucie, którego nie doświadczył od dawna.
A to przed chwilą... Co to było? Znajome, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy ostatnim razem mógł...
Spróbował zacisnąć pięści, ale dłonie były za słabe. Mrowienie nie ustawało. Zaraz przejdzie.
Co to do cholery było?
- Franzie, czy coś się dzieje?
Drgnął, wyrwany z zamyślenia przez zaniepokojony głos kapitana. Odwrócił się, obdarzając wszystkich szerokim uśmiechem.
- Ależ oczywiście, że nie, proszę pana! Wszystko w najlepszym porządku, proszę pana! - Zachichotał. - Na pokładzie zostały dwie osoby, proszę pana!
- Dziękuję bardzo, Franzie - mruknął kapitan, odsuwając się nieco od zbliżającego się chwiejnym krokiem czubka. Nieznaczny gest wystarczył, by obok logii wyrosło dwóch postawnych marines. Już po chwili był prowadzony w kajdankach do celi. Chichotał, póki drzwi się nie zamknęły za strażnikami. Odczekał chwilę, po czym wstał i bezszelestnie podszedł do zakratowanego bulaja. Miał z niego widok na statek piratów. Patrzył w skupieniu.
Kto?
Im dłużej biegała po pokładzie, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że została na nim sama. Poszukiwania utrudniała dziwaczna, żółtawa mgła.
Frustracja rosła pod postacią ogromnej kuli w gardle. Od nawoływań bolało ją już gardło.
"Może to też iluzja?" - pomyślała ze strachem. - "Może biegam po statku pełnym ludzi?"
Spojrzała na morgensterna. Rozłożyła ręce na boki i zaczęła chodzić, mając nadzieję, że tak jak gwiazdę zaranną wcześniej, tak teraz, zaraz uda jej się dotknąć kogoś, kogo nie jest w stanie dojrzeć.
"Cholera, wyglądam idiotycznie."
I nagle mgła zniknęła. Powietrze znowu zrobiło się lekkie i przejrzyste. Rześki wietrzyk rozwiał jej grzywkę. Założyła jakiś niesforny kosmyk za ucho i podeszła do burty. Statek dryfował w pobliżu jakiejś wyspy. Unoszący się na powierzchni morza kawałek lądu porastał gęsty las.
"Pewnie tam są" - myśl pełna nadziei przemknęła jej przez głowę.
Rozejrzała się, zastanawiając się, czy nie powinna sprawdzić takielunku, bagaży i kotwicy. Standard tuż przed zejściem na ląd. Nagle jednak coś usłyszała. Zamarła na moment. Dopiero teraz, gdy przestała biegać, tupać i wołać, do jej uszu miał szansę dobiec stłumiony płacz.
Spojrzała pod nogi, po czym pobiegła w stronę zejścia do ładowni.
- Ta twoja klątwa to cholerny wrzód na tyłku, wiesz? - burknął Nath, siedząc w cieniu drzewa.
- Nie moja wina, dobra? Nic z nią nie zrobię! - odezwał się zirytowany głos ze środka niewielkiej lepianki stojącej tuż obok.
Nath westchnął i spojrzał na niebo. Czyste, bez najmniejszej chmurki niebo o kolorze lazuru. Takie, które zapowiadało upalny, piękny dzień spokojnej żeglugi. Ale nie dla Darkiela. Im wyżej słońce pięło się po nieboskłonie, tym wolniej się poruszali, wyszukując coraz to nowe skrytki przed zabójczymi dla chłopaka promieniami. W końcu w okolicy południa musieli się zatrzymać. Cień drzew już nie wystarczał, Darkiel słaniał sie na nogach, a jego płaszcz zaczął lekko dymić. Gdy Nath to zauważył, ulokował kumpla w cieniu, po czym z pomocą ziemi, liści, patyków i gliny zrobił coś na kształt niewielkiej, ale zaskakująco szczelnej jamki, w której można było się z powodzeniem zmieścić, o ile ktoś lubił się garbić podczas siedzenia po turecku.
Korzystając z chwili wolnego czasu, Nathaniel rozciągnął się wygodnie i przeciągnął, aż stawy mu postrzelały. Zastanawiał się, co z resztą. Większość to były gnojki, pewnie biegają gdzieś, ich oczy są pełne grozy i przerażenia, umysły wciąż opętane wizjami ze statku. Szukają kogoś, kto im pomoże, kto wyjaśni, co się stało i sprawi, że będą się znów czuć bezpiecznie. Szukają Jackie.
Głupia Jackie! Bezmyślnie, w nagłym porywie, już w czasie samej ucieczki, zabrała ze sobą rzesze zbuntowanych gnojków, mających ochotę i odwagę uciec z nią. Przez to na pokładzie roiło się od rozszczebiotanych podlotków i dzieci, z którymi nie wiadomo było, co robić. A teraz rozlazło się toto po wyspie. Jeśli wpadną, to ani chybi przez któregoś z nich.
Szlag by to.
- Nath...
Najwyraźniej Darkiel wpadł na ten sam pomysł.
Samozwańczy nawigator uśmiechnął się krzywo.
- Idę po nich. Zgromadzę na wschodnim wzgórzu. Poczekaj do zmroku i dołącz do nas.
Nie mógł zobaczyć, jak Darkiel kiwa głową. W lepiance było zbyt ciemno.
Makei czuła się bezpiecznie. Mimo, że szła przez nieznany las, pewnikiem kryjący w sobie wiele niebezpieczeństw. Mimo, że trzymała ją za rękę Jackie, która wcale nie wydawała się teraz taka odważna, silna i pewna siebie, za jaką ją wszyscy brali. Ale mimo to przeganiała jakoś strach. Najpierw na statku - niezgrabną próbą pocieszenia, przytulenia. I teraz, po dostaniu się na stały ląd - krzywym uśmiechem, nieporadnymi gestami, pewnym krokiem, morgensternem w drugiej ręce.
Szły przez las i kojąca była świadomość, że są razem.
- Poruczniku. Wasza kolej - mruknął kapitan.
Sam nie podjąłby się takiej roboty. Miał za miękkie serce. Prawdopodobnie wystarczyłoby jedno zlęknione spojrzenie, by zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia. W efekcie pewnie puściłby wolno większość załogi, a nie o to przecież chodzi.
Stephen miał cechy, których kapitanowi brakowało - obojętność, przytępione sumienie, nawet niewielką ilość okrucieństwa, potrzebną przy misjach takich jak ta. Kto wie, może i byliby nawet nieźle zgranym duetem oficerów, gdyby Stephen nie był takim dupkiem.
- Tak jest! - Nie mógł sie doczekać tego momentu, teraz niemal dygotał z przejęcia. - Pozwoli pan jednak, że z łapanką zaczekamy do wieczora. Rozpalą ogniska, łatwiej ich będzie znaleźć. Póki co upewnijmy się, że zostaną na tej wyspie... Bosman! Proszę mi przygotować łódź i dziesięciu ludzi! Idziemy zbadać, a następnie odholować statek wroga!
Kapitan zerknął na zaskoczonego bosmana i westchnął. Powoli upewniał się w przekonaniu, że jego pierwszy oficer wykupił sobie tytuł.
- Proszę zawiadomić oficera wachtowego, że potrzeba nam dwadzieścia osób. To mała karawela, Stephen - dodał tonem wyjaśnienia, gdy bosman, sarkając na niedouczonych idiotów na wysokich stanowiskach, poszedł szukać wachtowego. - Nie jakaś lichtuga.
- Tak, tak, oczywiście - przytaknął z roztargnieniem. Wręcz pożerał wyspę wzrokiem. - Dziękuję za tę uwagę.
- Wiesz… Jedno mnie zastanawia – rzuciła w pewnej chwili Jackie. – Jak do kroćset oni w ogóle trafili na nasz trop. Nie ścigali nas, znali tylko ogólny kierunek, który zaraz zmieniliśmy, jak tylko straciliśmy ich z oczu. Więc jak…
Zatrzymała się, czując szarpnięcie do tyłu. Obejrzała się, zaskoczona. Makei stała w bezruchu. Głowę miała opuszczoną, ramiona spięte i podniesione. Nie puszczała dłoni Jackie.
Ta poczuła, że temat poruszony tylko dla rozładowania napięcia i przerwania ciszy najwyraźniej nie został najfortunniej dobrany.
- Makei? – zapytała, mając złe przeczucia do tej rozmowy.
Ściśnięte wargi dziewczynki zadrżały.
- To ja… - powiedziała cicho.
Jackie zamurowało na moment. Powoli do niej docierał sens tych dwóch krótkich słów. Zdrada? Na jej pokładzie? W jej załodze? Zdrada?? Nie mogła, ani nie chciała w to uwierzyć. Cały czas dobierała załogę instynktownie, czując, kto będzie wart zabrania go w dalszą podróż i dopuszczenia do sekretów, a kto nie. Makei była osobą, która wydawała się jej uroczo nieporadna w swoim małym buncie przeciw marynarce. Wyglądała jak ktoś, kim wystarczy odpowiednio pokierować i nie zawieść pokładanych nadziei, by w zamian otrzymać dozgonną wdzięczność i lojalność. Jak do tej pory każda z wytypowanych przez Jackie osób okazała się mniej więcej taka, jak dziewczyna przewidywała, że będzie. Jak mogła się aż tak pomylić? I to względem małej, prostolinijnej Makei??
- Słucham? – zapytała. Mimo wszystkich starań, jej głos nie był tak spokojny, jakby chciała. Chyba nawet nieco zadrżał.
- To ja! – odpowiedziała, a w jej głosie słychać było histerię. Patrzyła się na Jackie oczami pełnymi łez. – Powiedziałam im, jaki obierzemy kurs, powiedziałam, że uciekniemy, powie… powiedziałam, że… - Tu nie wytrzymała i zaniosła się płaczem.
- Makei. – Jackie złapała ją za ramiona i szarpnęła lekko. Zdrada zdradą, ale hałas to ostatnie, czego teraz potrzebowały.
- Powiedzieli, że wiedzą, że za tym wszystkim stoiisz… - powiedziała, płacząc. – Powiedzieli, - pociągnęła nosem, - że już od dawna obserwowali poruszenia, sły… słyszeli szepty… Powiedzieli, że cię wsadzą do karceru… A bez cie-ciebie nic by się nie udaało… Mu-musiałam im coś powiedzieć… Myślałam, że to będzie najmniej niebezpieczne… Prze… Przepraaszaaam!!! – Rozpłakała się na dobre.
Jackie słuchała tego z szeroko otwartymi oczami. Przez dłuższą chwilę była tak zaskoczona, że nawet nie mogła się poruszyć. W końcu przyciągnęła małą do siebie i przytuliła mocno.
Nie wiedziała, co ją bardziej przepełnia – poczucie wdzięczności, czy ulga. Jednak się nie pomyliła.
- Jesteś bardzo dzielna, Makei. Bardzo.
- Wdzale nje… - wymamrotała dziewczynka, chlipiąc w jej ramię. – Bofiedziałam im…
- A teraz się do tego przyznałaś. I to mnie. To było bardzo odważne z twojej strony – powiedziała, głaszcząc ją po głowie. – I dobrze wybrałaś. Jestem pewna, że sama nie wymyśliłabym nic lepszego. – To nie była prawda. Ona pewnie by wkręciła marynarkę. No, ale Makei nie musiała o tym wiedzieć. Kiedyś się wszystkiego nauczy. – I nie martw się. Poradzimy sobie z tym. I ze wszystkim innym też. Powiedziałaś im coś jeszcze?
Pokręciła głową szybko w odpowiedzi, nie odczepiając się jeszcze od ramienia Jackie.
- Bardzo dobrze. Damy sobie radę. Wierzysz mi?
Przytaknięcie.
- Dziękuję. A teraz chodź. Nie ma sensu ich dalej szukać. Nie jadłyśmy nic od rana, a już zaczyna się ściemniać. Musimy nazbierać drew.
Darkiel z ulgą wyszedł z lepianki, gdy tylko zaszło słońce. Ziewnął i wykonał parę prostych ćwiczeń rozciągających. Podczas nich przypadkiem zerknął w stronę morza, gdzie powinien stać ich statek. Zaklął, nigdzie go nie widząc. Podbiegnięcie w stronę plaży potwierdziło jego przypuszczenie – karaka właśnie podpływała do statku marines.
- Złodziejskie ścierwa – mruknął pod nosem.
Odwrócił się i ruszył przed siebie. Musi odnaleźć Natha i obgadać z nim, czym do cholery teraz mają dalej płynąć.
"Kto by miesiąc temu pomyślał, że się znajdę w takiej sytuacji - ścigana, na bezludnej wyspie, jedząc byle co..." - Makei snuła markotne rozmyślania, patrząc na nadzianą na patyk jaszczurkę, skwierczącą cicho nad niewielkim ogniskiem. - "Przecież nawet nie wiem, czy to jest jadalne..."
Parę liści spadło jej na głowę. Zdjęła je i zerknęła w górę. Jackie wspinała się na wysokie drzewo, pod którym zatrzymały się na posiłek. Szło jej to topornie, do tej pory poruszała sie głównie wśród lin i wantów, ale uparcie kierowała się ku górze i teraz rzadko można było dojrzeć jej czerwony t-shirt w gęstwinie gałęzi i liści.
Makei westchnęła i wróciła do wpatrywania się w jaszczurkę. Dzieliła nadzieję Jackie na znalezienie kogoś jeszcze, ale nie podobał jej się fakt, że teraz musi siedzieć przy ognisku sama.
Wspomnienia wciąż były żywe. Wrażenia z tamtego dnia nadal podnosiły kąciki ust. Ich wielka ucieczka. Przepełniony kielich goryczy, którego zawartość zalewała gardła gorzkim posmakiem żalu a serca chęcią zemsty. Pokazania im, udowodnienia, na co nas stać. I dłoń Jackie na karku, jej usta delikatnie muskające płatek ucha Makei, i słowa:
"Czy chcesz uciec z nami?"
Zgodziła się pod wpływem chwili. Dopiero po paru dniach przyszły wątpliwości, ale wtedy już nie było odwrotu. Wieczorem tego samego dnia Jackie, wychodząc późnym wieczorem z pokoju, zobaczyła Makei siedzącą tuż przy drzwiach. Obok niej leżał notes.
- Wkręciłam wszystkich, że idę do ciebie zakuwać historię – mruknęła cicho. – Więc lepiej, żebyś ty mnie z tą ucieczką nie wkręcała, bo nie ręczę za siebie.
Jackie uśmiechnęła się krzywo.
- Chodź – powiedziała, pomagając jej wstać. – Urocze – dodała, otaksowując ją od góry do dołu.
- Cicho siedź – burknęła Makei, otrzepując piżamę.
Szły długimi korytarzami. Wielokrotnie się zatrzymywały i czekały dłuższą chwilę, nim Jackie nie dała znaku, że mogą iść dalej. Do tej pory Makei nie zdawała sobie sprawy z ilości straży krążącej nocą po budynku. Co jakiś czas natrafiały na schody, za każdym razem wchodziły coraz wyżej i wyżej. Po dłuższym kluczeniu (pod koniec młoda była niemal pewna, że drugi raz sama tutaj nie trafi) dotarły do najzwyczajniejszej klatki schodowej. Jackie zaczęła się wspinać na górę. Makei z rezygnacją spojrzała na ilość kondygnacji, którą najwyraźniej miały pokonać. Jej ulga była ogromna, gdy Jackie zatrzymała się jedynie trzy piętra wyżej. Ze stojącego w kącie kubła wyjęła mopa i zapukała nim w sufit. Jedno długie, cztery krótkie i dwa długie stuknięcia układały się w rytm, który wydawał się dziwnie znajomy. Makei zadarła głowę i z niemałym zaskoczeniem zobaczyła klapkę. Pomalowana na biało stawała się niemal niewidoczna dla każdego, kto nie wiedział, na co ma patrzeć. Od sufitu różniła się jednym, płytkim wgłębieniem, które prawdopodobnie pełniło rolę klamki. Klapa uchyliła się ostrożnie. W ciemności błysnęło oko. Makei z trudem opanowała pisk. Skryła się za Jackie, ale ta jakby tego nie zauważyła. Cały czas wpatrywała się w szczelinę, jakby mierząc się wzrokiem z tajemniczym okiem. W końcu klapa została otworzona jednym, płynnym ruchem. Spuszczono drabinkę sznurową. Jackie gestem kazała Makei złapać jeden ze szczebli. Gdy ta wykonała polecenie, nagle została wywindowana do góry. I tym razem ledwie powstrzymała pisk strachu. Pomieszczenie było spowite całkowitą ciemnością. Makei czuła jednak obecność ludzi, słyszała ich oddechy i szelest ubrań. Została postawiona na ziemi, ktoś wyszarpnął sznurek z jej odrętwiałych dłoni i drabinka znów powędrowała w dół. Po chwili Jackie pojawiła się obok Makei, klapka została zamknięta i zaryglowana i wreszcie można było zapalić światło. Goła żarówka zawieszona na wyrwanych z sufitu drutach zamigotała, po czym zalała pomieszczenie mdłym, słabym blaskiem. Makei rozejrzała się. Miejsce w którym się znalazła nie miało okien, za wywietrzniki starczały cienkie szpary pod sufitem. Nie było również żadnych drzwi, klapka była jedynym sposobem na dostanie się tutaj. Jakieś pakuły i skrzynie piętrzyły się pod ścianami, optycznie zmniejszając pomieszczenie. Wrażenie potęgowało się przez ilość zebranych tu ludzi. Było ich ponad dwudziestu, w większości starsi nawet od Jackie, tak więc Makei mogła co najwyżej skojarzyć paru z widzenia.
- No hej - przywitała się wesoło Jackie jakby nie zauważając paru osób wbijających w nią ponure spojrzenia. - Sorry za spóźnienie. To jest Makei.
- Jackie...
- Tak, Nathanielu? - zapytała nie zrażona pełnym irytacji głosem.
- Znowu to zrobiłaś.
- No wiem.
- Nie szczerz mi się tutaj, wariatko. Zaczynaliśmy w piątkę. Potem zaczęłaś sprowadzać innych, ZA KAŻDYM RAZEM mówiąc, że to ostatni. Ona też ma być ostatnia??
- Tak. Jest mała, zmieści się jeszcze... - Jackie rozejrzała się, ignorując warczącego w dalszym ciągu Nathaniela. - Darkiel. Pozwól na momencik.
"Darkiel??" Makei zadrżała. Imię legendarnego lokatora na stałe zamieszkującego podziemia! Nawet nie sądziła, ze on naprawdę istnieje! Myślała, że to starsi go wymyślili, żeby odstraszyć młodszych od pomysłów na zejście na dół.
I nagle do niej dotarła prosta prawda. Jackie też pewnie tak myślała. Ale mimo wszystko zeszła, żeby sprawdzić, ile z tego jest prawdą. I znalazła go.
Jej ciekawość zaskakiwała Makei. Jej szczęście ją przerażało.
Wysoka postać ubrana w płaszcz tak czarny, że zdający się pochłaniać światło, podeszła do nich niemal bezszelestnie. Makei patrzyła na niego ze strachem, ale i czymś w rodzaju nabożnego podziwu. "Więc to jest..."
- Darkiel, na litość, nie strasz dzieci - Jackie sięgnęła i bezceremonialnie szarpnęła za płaszcz. - Mamy noc i jesteśmy w pomieszczeniu tak szczelnym jak się da - dodała, ignorując jego krzyk protestu, gdy kaptur zsunął się na plecy. - Nic ci nie grozi.
„Jak ona traktuje legendę?!” – pomyślała Makei, patrząc na nią z oburzeniem. Uczucie szybko jednak odeszło, gdy przerzuciła wzrok z powrotem na Darkiela.
Trzecie, co zwracało uwagę w jego twarzy była nienaturalna bladość skóry, jakby ten człowiek od naprawdę dawna nie widział światła dziennego. A może nawet nigdy.
Drugą rzeczą były delikatne, niemal kobiece rysy i krótkie włosy, prawie tak jasne jak włosy Jackie. Darkiel był przystojny, żeby nie powiedzieć - ładny. Ale w jego rysach widać było pewną hardość, zacięcie, które zupełnie nie pasowały do tego typu urody.
Najbardziej jednak zwracały na siebie uwagę jego niesamowite oczy o jasnych, lazurowych tęczówkach z grubą, czarną otoczką. Źrenica wydawała się w nich bezdennym lejem umieszczonym po środku zatoki.
Teraz patrzył na Jackie z naganą.
- Posiedź sobie tyle co ja w lochach, to pog...
- Weź ją na barana - przerwała mu Jackie,
Na chwilę go zamurowało.
- Co?? - zapytał jednocześnie z zaskoczoną Makei.
- Weź ją, też będzie chciała wszystko widzieć, a ty się przynajmniej nie zmęczysz.
- Ale...
- Cieszę się. A teraz pozwólcie, że przejdziemy do meritum spotkania.
Jackie wsparła sie na czymś, wstając.
- Odrobiłam pracę domową. – To zdanie przerwało sarkania Nathaniela. Makei dopiero teraz zdała sobie sprawę, że starsza dziewczyna cały czas miała przy sobie podłużną, czarną tubę na dokumenty. Zarejestrowała to już wcześniej, ale wtedy bardziej próbowała się skupić na drodze. Teraz, widząc konsternację wszystkich, doszła do wniosku, że chyba uczestniczyła w transporcie czegoś bardzo ważnego, nawet o tym nie wiedząc. - Wasza kolej.
Pod gołą żarówkę podstawiono chwiejny, niezbyt duży stół. Jackie otworzyła tubę i zaczęła coś z niej wyjmować, jakieś papiery, ale ludzie otoczyli ją zbyt szybko i mała Makei nie zdążyła zobaczyć, co to. Próbowała parokrotnie przecisnąć tu i ówdzie. W końcu, zrezygnowana, zaczęła się rozglądać za Darkielem. Chłopak stał pod ścianą - był wystarczająco wysoki, by widzieć wszystko nie musząc się przy tym cisnąć w tłumie. Gdy zobaczył jej wzrok, westchnął, wywrócił oczami i gestem kazał jej podejść. Kiedy się zbliżyła, podniósł ją, jakby nic nie ważyła i posadził sobie na ramionach.
Makei zobaczyła wreszcie stolik, zasłany mnóstwem makulatury. Zdobiły ją kreski, liczby, strzałki... Nie znała się na tym, ale zamarła, gdy przyszło jej do głowy, co to może być. Plany budynku. Spojrzała na Jackie.
- Nawet nie pytaj - mruknął Darkiel.
Nie miała pojęcia skąd wiedział, że miała ochotę zapytać, SKĄD, do demonów, ona ma te plany.
- To Jackie - dodał, jakby to tłumaczyło wszystko.
I właściwie tak było.
Głosy przy stoliku nasilały się. Powoli dyskusja nad planami przeradzała się w kłótnię. Ludzie pokazywali coś na mapie i coś warczeli do siebie nawzajem. Jackie nie interweniowała. Milczała, patrząc po wszystkich. Gdy napotkała wzrok Makei, posłała jej słaby, przepraszający uśmiech.
- Co się dzieje? - szepnęła Makei.
- Próbują ustalić drogę ucieczki - prychnął Dark.
Dziewczynka zamrugała.
- Ile się już tu spotykacie?
- Pół roku. Ale Nathaniel to strasznie zrzędliwy koleś - dodał, nim Makei zdążyła skomentować. - Nie dawał nic zrobić, póki Jackie sprowadzała nowych, twierdząc, że nie ma ochoty niczego zaczynać, jeśli potem trzeba by wszystko od nowa tłumaczyć. Więc do tej pory tylko teoretyzowaliśmy i ściągaliśmy sprzęt i zapasy.
Makei spojrzała po pakułach ułożonych wzdłuż ścian. Musiało im się bardzo nudzić...
- Pewnie dzisiaj też by wszystko zawisło w miejscu, skoro Jackie sprowadziła znów kogoś nowego - kontynuował z lekką przyganą. Makei odniosła jednak wrażenie, że nie ma jej niczego za złe. - No, ale skoro wreszcie udało się jej skombinować plany, to już nie ma odwrotu, czy marudzenia.
- Ale oni się kłócą, zamiast...
Przerwała, widząc, jak stojąca bez słowa do tej pory Jackie pochyla się i wyjmuje z tuby spory, złożony wachlarz. Zważyła go w dłoni, po czym zamachnęła się, waląc co głośniejszych dyskutantów po głowach i twarzach.
- Ciszej, durnie - szepnęła przez zaciśnięte zęby.
Przez chwilę panowała cisza. Potem zaczęto szeptać. Jackie oparła wachlarz o ramię, by każdemu rzucał się w oczy, przypominając o zachowaniu spokoju.
- Ano, kłócą - przytaknął Darkiel tonem "I co z tego?".
Przez dłuższą chwilę on i Makei ograniczyli się tylko do obserwacji.
- Nathaniel chyba ma pomysł... – zauważyła nieśmiało.
- On zawsze ma pomysł - sarknął Darkiel w odpowiedzi, ale zerknął na Natha.
Ten żywo gestykulował, pokazując przy okazji, gdzie i dlaczego powinni biec. Zdawał się brać pod uwagę wszelkie możliwe okoliczności, bo chwila wracał do jakiegoś punktu na mapie i mówił coś w sensie: „A jeśli nadbiegną stąd…”
- Czemu tu nie moglibyśmy skręcić w lewo? – zapytała Makei po dłuższej chwili wsłuchiwania się w szepty.
Darkiel prześledził wzrokiem korytarz, o którym mówiła, a którego Nath ewidentnie chciał uniknąć. Przytaknął, jakby się zgadzał z jego oceną.
- Bo z lewej nadciągnie ochrona. Mamy niewiele broni i musimy unikać walki na tyle, na ile jest to możliwe.
- Ale tam są przecież schodki do pralni, a stamtąd łatwo się dostać na każde piętro.
Darkiel przymrużył oczy.
- Nie ma ich na planie. Może masz na myśli jakieś inne piętro?
- Nie, jestem pewna, że mówię o tym. Mieszkałam tam parę miesięcy temu. Pokojówki zawsze korzystają z tego korytarzyka, mówią, że jest wąski, ale wygodny...
- Może kiedyś był jednym z jakichś tajnych korytarzy i nie został opisany w oficjalnych planach, ale teraz spowszedniał... Hej, mógłbym coś sprawdzić? - zapytał trochę głośniej, podchodząc do stołu. - To nic pewnego, ale chyba mała wpadła na ciekawy pomysł.
Respekt zdobyty przez krążące po szkole plotki pomógł. Chłopak bez problemu dostał się do planów. Przerzucił parę kartek, a gdy w końcu udało mu się znaleźć parę korytarzy, którym rozmiary się nie zgadzały ze stanem rzeczywistym, mruknął gratulacje do Makei i wyjaśnił reszcie, o ile łatwiejsza może być ich ucieczka.
Makei uśmiechnęła się do wspomnień, zdejmując jaszczurkę z ognia. Do teraz czuła dumę. Poparła ją legenda. Z czasem, oczywiście, okazało się, że wampir podziemi jest po prostu sympatycznym, nienaturalnie bladym chłopakiem. Ale wcześniej...
- MAKEI! PADNIJ!!!
Poderwała głowę go góry. Przed nią stał Marine z wyciągniętą ręką, jakby chciał ją złapać za chabety. Teraz zamarł, zaskoczony. Makei pisnęła i spróbowała się cofnąć. Natrafiła jednak plecami na drzewo. Już się zaczęła zastanawiać, czy zdąży się za nim schować, kiedy z góry zleciała Jackie. Dziewczyna złapała się jednej z niżej położonych gałęzi i wykorzystując cały zebrany po drodze impet wyprowadziła celne kopnięcie. Nieszczęsny żołnierz wleciał zgrabnym łukiem między drzewa i zniknął w jakichś krzakach. Jackie wyślizgnęła się gałąź z rąk i gruchnęła ciężko o ziemię. Przez chwilę nie ruszała się, łapiąc oddech wyparty podczas uderzenia. W końcu podparła się mocno na rękach i usiadła.
- Nic ci nie jest? - zapytała cichym, słabym głosem, który jakoś kompletnie do niej nie pasował.
"Czy to nie powinna być moja kwestia?" - pomyślała Makei, ale pokręciła tylko głową.
Jackie odkaszlnęła lekko.
- To dobrze - szepnęła. - Bałam się, że cię trafię. Zmywajmy się stąd. Marines to zwierzątka stadne. Jak jest jeden, to zaraz...
- Tsk tsk tsk... Niedobrze...
Jackie obejrzała się w stronę głosu akurat w momencie, gdy spomiędzy krzaków błysnęły na nie światła latarek.
- Nie po twarzy... - mruknęła z irytacją, mrużąc oczy. Jej głos odzyskał swoje normalne brzmienie, co nieco uspokoiło Makei. Ale tylko nieco.
Zamrugała, widząc, że Jackie podnosi się lekko i przyklęka na jednym kolanie zasłaniając sobą Makei. Ta jednak cały czas wpatrywała się w ciemność za latarkami, usiłując kogokolwiek wypatrzeć.
- Droga panno - odezwał się ten sam irytujący głos, co wcześniej. - Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że moje rozkazy przyprowadzenia was żywymi ogranicza się tylko do niepełnoletnich? Z tego, co widzę, ty już się raczej do nich nie zaliczasz.
Jackie prychnęła z pogardą.
- Na co się patrzysz, zboczeńcu? Myślisz, że to jakiś sexshop? Pokaż się, tchórzu. Czemu się chowasz w ciemności, podczas, gdy mnie oślepiają latarki, co? Nie odpowiadasz? Ha! Wiedziałam! Marines widać staczają się na dno, skoro zatrudniają takich tchó...
- DOŚĆ!
Światło zachybotało się, jakby ktoś się przeciskał pomiędzy ludźmi trzymającymi latarki. Następnie tuż przed Jackie stanął wysoki, szczupły mężczyzna. Dziewczyna zadarła głowę.
- Nadal cię nie widzę, fajfusie - rzuciła, szczerząc zęby. - Stoisz po złej stro...
- JAK ŚMIESZ tak się odzywać od oficera marynarki?! - zawył, łapiąc ją za włosy i podnosząc do poziomu oczu. - Czy ty wiesz, kim ja jestem?!
- Idio...
- STYL PYSK! Jestem Stephen, porucznik marynarki! To tylko stopień niżej od kapitana!
- I o całe niebiosa poniżej admirała - zauważyła z kpiącym uśmieszkiem, który w świetle latarek był doskonale widoczny.
Odwinął się i rzucił nią o ziemię.
- Wystarczy, żeby złapać takie dzieciaki jak wy!!! - krzyknął z furią.
"To naprawdę jakiś idiota..." - przemknęło Jackie przez głowę. - "Żeby tylko mała nie zrobiła czegoś głupiego..."
Usiadła i otarła policzek z trawy, po czym skinęła w stronę Makei.
- Bez niej nawet byście na nas nie trafili. Wiesz, North Blue jest duże...
- Zamknij się! Zamknij się, zamknij się, zamknij się! - krzyczał, za każdym razem wymierzając jej kopniaka.
Jackie zwinęła się w kłębek. Makei chciała jakoś zareagować, ale była zbyt przerażona całą sytuacją. "TO MA BYĆ MARINE?" - pomyślała, patrząc się na porucznika. Zerknęła na pozostałych. Teraz jej wzrok zdążył się już nieco przyzwyczaić do światła. Rozpoznawała pojedyncze sylwetki. Marynarze patrzyli po sobie, ewidentnie niepewni, jak postąpić. Współczuła im, domyślając się absurdu sytuacji. Ten tam to pewnie jakiś laluś-sadysta, którego mają słuchać tylko dlatego, że jest wyższy stopniem. "Cholera!" - pomyślała z rozpaczą. - "Ja właśnie takich ludzi chcę uniknąć!" Czemu akurat ktoś taki musiał się udać za nimi w pościg?!
- Jak śmiesz się tak do mnie odzywać? Po tym, jak Cię złapałem?! - krzyknął, robiąc sobie moment przerwy.
- I tak już mi powiedziałeś, że mnie zabijesz - wycharczała Jackie. - Co mi, kurde, szkodzi ci jeszcze nawrzucać... Dureń.
- Drugą załogę uciekinierów złapaliśmy! - krzyknął, a w jego głosie zabrzmiała desperacja. - Teraz wy wpad...
- Jammie?! - Jackie zaskakująco szybko zerwała się z ziemi i rzuciła się na marine. - Co mu zrobiłeś, ty...
Nie dopadła do niego, bo uderzył ją z całej siły otwartą dłonią w twarz. Zachwiała się i oparła o drzewo. Wolną ręką rozmasowała podbródek. W jej oczach błysnęła żądza krwi.
Tym razem pozostali Marine zareagowali. Nie mogli ingerować w działania swojego dowódcy. Ale mogli przynajmniej powstrzymać dziewczynę od popełnienia samobójstwa. Dopadł do niej jeden, założył blokadę, unieruchamiając ręce. Chwilę się pomiotała, klnąc i warcząc.
- Widzisz, dziewczyno? Nic nie możesz przeciw nam zrobić!
- Błagam cię, przestań - szepnął Jackie do ucha trzymający ją marine. - On cię naprawdę zabije.
- Wiem - odszepnęła, ledwie ruszając ustami. - Ale jeszcze nie teraz. Przy okazji, szczere współczucia z powodu takiego idioty jako dowódcy.
Marine zamrugał. Nie spodziewał się takiego tekstu od więźnia...
- Twoi przyjaciele pewnie już są na statku! Dostałem meldunek, że moje oddziały już znalazły inne ognisko. Wy, dzieci, jesteście takie głupie, za każdym razem tak samo łatwo się was łapie...
Jackie nie wytrzymała i wybuchła śmiechem.
- O rany, ale z ciebie tuman, ja nie mogę... KTÓRE ognisko? - zapytała, zanim zdążył zareagować.
Spojrzał na nią lekko skonsternowany.
- Założę się, że jest ich ze dwadzieścia wokół wyspy – wyjaśniła, szczerząc się bezczelnie. - I to pewnie w miejscach, które łatwo zobaczyć z morza. Nie zapominaj, że mieli cały dzień, żeby to przygotować. – Przestała się szczerzyć. Teraz tylko patrzyła na niego z wyższością. - Myślicie o nas jak o dzieciach, to i dajecie się złapać na tak prostackie sztuczki.
Zacisnął zęby. Cały się trząsł. Jak jedynak, któremu odebrano wszystkie zabawki.
- Zaprowadzić mi ją na statek - wycedził. - Tam sobie z nią porozmawiam. W bardziej cywilizowanych warunkach. I może... - podszedł i bezceremonialnie ścisnął jedną z jej piersi. - Bez świadków. Lubię, jak się opierają - dodał z dziwnym błyskiem w oku.
Zapomniał, że nikt nie unieruchomił jej nóg.
Po chwili leżał na ziemi i trzymał się za krocze, kwicząc z bólu.
- Świnia. - Jackie splunęła w jego kierunku.
- Na statek z nią! - zapiszczał porucznik.
- A, panie Stephen... Co z tą drugą?
Jackie westchnęła lekko. Nadzieja, że zapomną o Makei była nikła, ale jednak była. No nic.
Marine zerknął w dół, a gdy się odezwał, słychać było, jak bardzo pragnie, by jego głos wrócił do normy.
- A, ona... Ją też zabrać.
No i kolejny świetny rozdział. Przyznam, ze chwilę się pogubiłem i nie wiedziałem jak z wyspy przenieśli się do tego budynku, a to flashback:) Swoją droga bardzo udany. Jackie jest bardzo charyzmatyczna i bardzo fajnie oddana, przypomina mi trochę Nami. Jest bezsprzecznie wielkim plusem tego dzieła. Same przygody, element niecałkowitej zdrady, teksty dziewczyn, które temu towarzyszyły, profesjonalny dobrze napisany tekst. Normalnie czepiam się masy rzeczy gdzie brak logiki, konsekwencji, gdzie jest wyolbrzymienie. Tutaj jak coś jest to ma to swój sens, absolutnie czekam na 4:) Jak widzisz skończyłem swoje to od razu przeczytałem:D
Najlepse teksty:
- To dobrze - szepnęła. - Bałam się, że cię trafię. Zmywajmy się stąd. Marines to zwierzątka stadne. Jak jest jeden, to zaraz...
STYL PYSK! Jestem Stephen, porucznik marynarki! To tylko stopień niżej od kapitana!
- I o całe niebiosa poniżej admirała - zauważyła z kpiącym uśmieszkiem, który w świetle latarek był doskonale widoczny
Bardzo mi się to podobało. POtem jeszcze jak ścisnął pierś (lubie takie momenty) walnął, "lubie jak się opierają i dostał kopa w jaja:D
Tu literówka chyba:
JAK ŚMIESZ tak się odzywać od oficera marynarki?! - zawył, łapiąc ją za włosy i podnosząc po poziomu oczu. - Czy ty wiesz, kim ja jestem?!
Pytanie co to znaczy: siąpnęła?
Pytanie co to znaczy: siąpnęła?
Um, siąpić można np. nosem, jak masz mokry katar...
Nie wiem, jak to inaczej napisać, ale "siąpnęła" faktycznie mało po polsku brzmi, zaraz spróbuję to jakoś inaczej napisać... ^^'
Tu literówka chyba:
Oczywiście, dziękuję bardzo, już poprawiona :)
No to... 4ta część, dogoniliśmy Vampirciowo ^^'
/====4====\
Darkiel pędził przez las. Od paru ładnych lat nie miał problemu z szybkim przemieszczaniem się w ciemnościach. Odzwyczaił się nieco od terenu i parę razy źle wymierzył wysokość, przez co gałąź, którą pragnął ominąć, śmigała mu ledwie parę milimetrów nad głową, ale mimo to nie miał zamiaru wytracać szybkości, przynajmniej dopóki się z czymś naprawdę nie zderzy. Nie wiedział, czy Jackie go zauważyła, ale i nie dbał teraz o to. Musiał czym prędzej znaleźć resztę. Musiał rozpalić te cholerne ogniska, o których mówiła.
Myśl o tym, że załoga może już być na statku marines jakoś go nie trwożyła. Jeśli są, to Jackie ich odbije. A dodatkowe ogniska nigdy nie zaszkodzą.
- FRANZIE?!!!
Jackie stała przez dłuższą chwilę bez ruchu, usiłując zebrać myśli. Czuła, jakby w jednej coś jej eksplodowało pod czaszką, a w następnej złożyło się z powrotem w całość. Łącznie z brakującymi wcześniej elementami.
- Ty stara świnio! Mnie będziesz straszył?! MNIE?!!
Statek, którym przypłynął Stephen był ewidentnie zaprojektowany do transportu. Najwyraźniej po prostu w pewnej chwili marynarka zaadoptowała go dla siebie. Stąd tylko dwie, choć bardzo obszerne, cele, na które przeznaczono sporą część ładowni. Jackie z Makei były prowadzone do drugiej od wejścia. Jackie rzuciła się na kraty pierwszej celi, zupełnie jakby chciała wydrapać jego rezydentowi oczy. Została odciągnięta siłą.
- Franzie, co to ma znaczyć? – zapytał jeden z żołnierzy.
Demon uśmiechnął się szeroko.
- Nie mam bladego pojęcia, o czym to słodkie dziecko mówi, proszę pana! Ale proszę, niech pan jej da kontynuować. To, co mówi jest bardzo ciekawe!
Jackie zamurowało. Co on do kroćset wyprawia? Od kiedy do marines zwraca się per „pan”? I co to w ogóle za ton?
Marines westchnęli i pokręcili głowami.
- Będziecie mieli sporo czasu do pogaduszek, skoro posiedzicie sobie w sąsiednich celach – mruknął jeden z nich, otwierając drzwi. - Cele są przedzielone jedynie prętami, więc z komunikacją nie powinniście mieć kłopotów… Czarnobrody, nadal tu jesteś?
Z głębi ładowni dobiegło go donośne beknięcie. Tak, jak jego załoga grzecznie opuściła pokład zaraz po posiłku z kapitanem, tak Teacha nie sposób było odciągnąć od zapasów.
- Popilnuj ich w takim razie – powiedział niezrażony Marine. – Panowie. Idziemy.
Jackie śledziła żołnierzy wzrokiem. Gdy tylko zatrzasnęły się za nimi drzwi, usłyszała z boku cichy, pełen frustracji głos Franzie’go:
- Nie miałem bladego pojęcia, że jesteś na pokładzie.
Powoli zwróciła głowę w jego stronę. Po Franzie’m sprzed paru chwil nie pozostał nawet ślad. Stojący po drugiej stronie krat mężczyzna był niemal tym samym, którego pamiętała. No, schudł trochę i dorobił się cieni pod oczami. Ale jego wzrok, postawa, wreszcie mina, czy nieszczęsna fryzura, z którą nigdy nie umiał sobie poradzić…
- Franzie…
- Przepraszam, mała – uśmiechnął się krzywo. – Ale brawo. Jesteś równie uparta, co twój stary. I jak zwykle bez problemu łamiesz moje iluzje.
- Jasna cholera… - mruknęła Jackie, stając naprzeciw niego. – Sama nie wiem, czy bardziej chcę cię udusić za ten numer, czy wyściskać, że cię w ogóle widzę…
- Hej – powiedział z lekkim zaskoczeniem w głosie. – Urosłaś. Nie myślałem, że jeszcze jesteś w stanie.
- Franzie, nie wkurzaj mnie… - zaśmiała się, uśmiechając krzywo.
- No to zamiast tego, lepiej przedstaw mnie swojej małej przyjaciółce, która najwyraźniej nie wie, co się dzieje.
Jackie odwróciła się i westchnęła z rozbawieniem.
- No dobrze. Makei, poznaj durnia, który pływał kiedyś w jednej załodze z moim ojcem, a przez którego teraz mamy kłopoty. Franzie, poznaj dziewczynę, dzięki której w ogóle tu jesteście.
- A nie wystarczy, jak zgasimy to? – zapytała Adin, podchodząc do Darkiela. – Przecież i tak nikt nas nie zauważy.
- Nie wiem jak ty, ja tam nie lubię marznąć w nocy – burknął chłopak w odpowiedzi.
Nadal był w kiepskim humorze po tym, jak go potraktowano, gdy wyszedł z lasu prosto na ognisko. Był gotowy na szok, czy podenerwowanie. W obecnej sytuacji były one całkowicie zrozumiałe. Ale żeby własnego znajomego próbować obrzucić wszystkim, co było pod ręką, z ciężkimi kamieniami i płonącymi polanami włącznie? Niewiele brakowało, a jego płaszcz poszedłby z dymem! Padalce.
- Skoro już zauważyli to ognisko, to pewnie przypłyną choćby po to, żeby sprawdzić. – Nath pokręcił głową. – Adin, wytłumacz pozostałym, że musimy się zbierać. Ktoś musi zabezpieczyć ognisko, żeby się zbyt szybko nie wypaliło. Porozpalamy parę po drodze i zaszyjemy się głębiej w lesie.
Cały dzień zszedł mu na szukaniu ludzi z załogi, którzy rozleźli się jak choroba wirusowa po całej wyspie i trzęśli ze strachu. Nathaniel ani umiał, ani nie lubił pocieszać, więc z pierwszymi paroma osobami szło mu wyjątkowo topornie. Mimo, że potem oddał tę, wątpliwą w jego przekonaniu, przyjemność komuś innemu, to samo łażenie po sporej wielkości wyspie, osłona przed drapieżnikami, czy ciągłe wypatrywanie marynarki dały mu się mocno we znaki. Miał wyraźne cienie pod oczami i jedynie silna wola utrzymywała go na nogach. Mimo wszystko nawet siedząc miał poważne problemy z utrzymaniem pozycji pionowej.
A tu jeszcze kolejny spacer się szykuje…
Jackie przeczekała „Co?” i „Jak to?”, które zaatakowały ją z obu stron na raz. Pokręciła głową z rozbawieniem.
- Makei należy do mojej załogi. Razem z nami uciekła z pewnego miłego miejsca, do jakiego marynarka zsyła dzieci piratów. – Nie sądziła, żeby ktokolwiek do tej pory pokwapił się z wyjaśnieniem czegokolwiek Franzie’mu, zwłaszcza teraz, kiedy udawał wariata. Czuła jednak, że powinna mu jakoś naświetlić sytuację. – Z tego, że teraz nas łapią łatwo chyba się domyślić, że nie lubiliśmy tego miejsca. Tuż przed ucieczką paru marines zastraszyło Makei tak, że wyjawiła im zamiary naszego pilota…
- Co zrobiła?!! – krzyknął z oburzeniem Franzie. – I ty ją nadal traktujesz jako część załogi?! Bycie pobłażliwym nigdy nie przychodzi na korzyść piratowi! A to przecież nic innego jak…
- Powiedzieli jej takie rzeczy, że sama bym nie wiedziała, co powiedzieć na jej miejscu – warknęła z irytacją Jackie, patrząc na niego wrogo. - Więc stul dziób, Franzie.
Mężczyzna zacisnął zęby po krótkiej próbie zmierzenia się wzrokiem z dziewczyną, którą znał od czasów, gdy się jeszcze mieściła w powijaki. Wiedział, że mu nic nie powie. W jej postawie było zbyt dużo uporu, spojrzenie zbyt twarde, zęby i pięści zbyt mocno zaciśnięte. Będzie bronić przyjaciółki. „Zmężniała” – pomyślał i nie wiedział, czy czuć dumę z tego powodu, czy smutek, bo doskonale wiedział, co było powodem jej dorośnięcia. Słyszał o tym… „miejscu”, jak go określiła. I w pogłoskach nie było niczego dobrego.
Przeniósł wzrok na drugą i umieścił w swoim spojrzeniu tyle pogardy ile tylko zdołał.
- Też sobie towarzyszy znajdujesz, niech cię… - burknął, przerywając dłuższą chwilę ciszy. Odwrócił się i usiadł na pryczy umieszczonej po drugiej stronie celi. Patrzył na Makei spode łba.
Jackie natomiast fuknęła jeszcze na niego, po czym odwróciła się do dziewczyny.
- Makei, wiem, że pochodzisz z West Blue. U was Diabelskie Owoce uważa się za bajki dla dzieci, czyż nie? No to wiedz, że one jak najbardziej istnieją – powiedziała, nie czekając na odpowiedź. – Nie jest ich wiele i sprowadzają sporo pecha na tego, kto je zje, ale zdobywa się dzięki nim niezwykłe moce. Tyle chyba słyszałaś, prawda? – Tym razem Makei zdążyła przytaknąć. - Jak już powiedziałam, Franzie pływał na tym samym statku, co mój ojciec. Wiem, kim jest i na co go stać. To logia. Mówi ci to coś? Nie? W takim razie powiem inaczej. Potrafi zamienić swoje ciało w...
Przerwała i obejrzała się, widząc rosnące przerażenie w oczach dziewczyny. Westchnęła.
- Właśnie. W gaz. Mógłbyś przywrócić swoją rękę do normalnego stanu? Dziękuję. – Odwróciła się z powrotem. – Ten gaz ma zdolności halucynogenne. Sprawia, że widzisz mary – dodała, widząc niepewny wzrok Makei. - O ile Franzie nie potrafi zapanować nad tym, co widzisz, na przykład, nie sprawi, że zobaczysz smoka, o tyle potrafi sprawić, że zobaczysz na przykład to, czego się najbardziej boisz. Manipuluje w jakiś sposób uczuciami. Nie wiem, jak to robi, on też nie. – Zerknęła przez ramię. – Chyba, że coś się zmieniło?
Mężczyzna pokręcił głową.
- Skoro… - Niepewny głos Makei sprawił, ze obróciła głowę i zerknęła na nią. – Skoro potrafi zamienić się w gaz, to czemu jeszcze tu w ogóle siedzi?
- Te kraty – Franzie odezwał się, zanim Jackie zdążyła to zrobić – są ze specjalnego minerału, który blokuje moje zdolności.
- A nie możesz się po trochu przez nie przesączyć? Przecież możesz mieć konsystencję powietrza!
- W chwili, kiedy dotknę, musnę jeden z tych prętów - osłabnę i moje moce zostaną zatrzymane, wyłączone, jakby ktoś zgasił świeczkę – powiedział cierpliwie Franzie. - Wyobraź sobie, że stanie się to podczas przenoszenia nogi, czy tułowia. W dodatku nie próbowałem jeszcze nigdy rozproszyć się całkowicie. Nie wiem, czy zadziała z głową, w końcu to ona koordynuje wszelkie moje ruchy. – Zamilkł na moment, po czym pokręcił głową. – Nie. Lepiej poczekać na stosowny moment do ucieczki, kiedy będę poza klatką.
Darkiel zmierzył wzrokiem Nathaniela. Chłopak wyglądał tak, że słowo „mizernie” brzmiało przy nim jak eufemizm. Ledwie trzymał głowę w górze, wzrok miał niemal nieprzytomny, ale w spojrzeniu widać było upór i dumę, która nie pozwoli mu poprosić o pomoc. Darkiel westchnął, po czym przeniósł wzrok na grupę krzątającą się wokół ogniska. Zdawać by się mogło, że Adin stara się być w kilku miejscach jednocześnie – przy ognisku, przy zbierających drewno, przy zacierających ślady, przy tych, którym puściły nerwy… Najciekawsze, że jej to nawet nieźle wychodziło.
- Domyślają się?
- Raczej nie. – Nathaniel pokręcił głową. – Adin ma za dużo na głowie, a pozostali są za mali, by wyciągnąć wnioski.
Przez chwilę wsłuchiwali się w nerwowe szepty i ciche odgłosy tupania biegających wkoło osób. Nawet po tylu latach nawyki skradania się, przemykania i stałej czujności nie osłabły w młodych piratach.
- Ciekawe, kto?
- Stawiam na kogoś z młodych – mruknął beznamiętnie Nathaniel, opierając się o drzewo. – Pewnie dali się zrobić na jakąś tanią sztuczkę marines i podali naszą trasę.
- Oćwiczyć takiego durnia… - wymamrotał Darkiel. – Powinniśmy powiedzieć Jackie o zdradzie.
- Och… Ona już wie…
- Co? – Darkiel spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Oczywiście, że wie – powiedział lekko. Kąciki jego ust poderwały się na moment do niepewnego uśmiechu. - Przecież to Jackie.
Darkiel zawiesił na nim wzrok. Po dłuższej chwili podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu.
- Nath. Idziesz spać.
Chłopak spojrzał na niego sennie, dopiero po chwili zaskoczył i pokręcił powoli głową.
- Nie mogę. Zaraz wyruszamy. Adin już zebrała młodych i…
- Nathanielu. – Darkiel ponownie wymówił jego imię, żeby skupić na sobie jego uwagę. – Nikt cię nie pyta o zdanie.
Łatwo było potrząsnąć nieopierającym się Nathanielem. Łatwo było nim trzasnąć o drzewo. Łatwo było złapać go, gdy tracił przytomność i przerzucić go sobie przez ramię.
Ciężko było znieść spojrzenia wszystkich, kiedy już stanął między nimi.
- Co mu się stało? – zapytała niepewnie Adin.
- Śpi – warknął Darkiel krótko. – Idziemy.
Długą, zakłopotaną ciszę, która zapadła po oświadczeniu Franziego, przerwała Jackie.
- No… Skoro nie mamy sobie już nic więcej do powiedzenia… - mruknęła z ociąganiem, jakby nie bardzo miała ochotę na realizację tego, co jej teraz w głowie siedziało. – Franzie – rzuciła do siedzącego za jej plecami pirata. – Wezwij straż. Powinna być niedaleko.
- Co? – zdążył zapytać Franzie, nim Jackie nie nabrała powietrza do płuc i nie wypaliła „CO ZROBIŁAŚ?!” przy jednoczesnym uderzeniu Makei otwartą dłonią tak mocno, że dziewczyna grzmotnęła o ścianę. Nawet nie zdążyła się otrząsnąć, kiedy Jackie już przy niej była.
- Jak mogłaś?! – zawyła, łapiąc ją za chabety i podciągając do góry.
Franzie nie zastanawiał się dłużej o co może chodzić.
– STRAAAŻ! – ryknął. - Wy durne, marynarskie gnojki, ruszcie swoje leniwe odwłoki i przytachajcie je tutaj!
Marines pojawili się nim skończył. Dopiero wtedy zresztą też do Franziego dotarło, że chyba nie powinien tak krzyczeć. Przecież gra tu radosnego wariata. Ale z drugiej strony – kto normalny woła tak na marines?
Jackie jakby tylko czekała na publikę. Rzuciła nie stawiającą żadnego oporu Makei na pręty celi i łypnęła spode łba na strażników. Jej głos przypominał głuchy warkot.
- W tej chwili zabierzcie mi z oczu to zdradzieckie ścierwo albo nie ręczę za siebie!
Marines spojrzeli na siebie z konsternacją. Nie mieli więcej celi, zresztą, kto powiedział, że mają słuchać więźnia…?
- Wy myślicie, że ja nie wiem, jak się tu znaleźliście? – zapytała, idąc w ich stronę. - To ta wielka – tu kopnęła Makei w brzuch, a ta zwinęła się w kłębek z jękiem - sprawiedliwa, co uznała, że dobrze będzie, żeby wszyscy mieli równe szanse i podała wam nasze współrzędne! Weźcie ją sobie teraz, ponieście odpowiedzialność! Zabierzcie mi ją nim ją zatłukę jak psa!!!
Jakby dla potwierdzenia własnych słów pochyliła się i zaczęła bić Makei gdzie popadło. Franzie patrzył na ten wybuch w oszołomieniu. Zachowanie Jackie było może i dziwne, ale jeszcze dziwniejszy był kompletny opór Makei. Tylko się osłaniała przed ciosami, jakby wiedziała, że w pełni zasłużyła na to, co się właśnie dzieje. Jeden z Marine okazał się mieć miękkie serce. Nie wytrzymując całego widowiska, złapał za klucze, szybko otworzył drzwi. Drugi przeładował broń i wycelował w Jackie. Sygnał był jasny – i tak już cię nie lubię. No spróbuj uciec. Proszę.
Makei została wyciągnięta poza celę, drzwi zamknęły się z trzaskiem automatycznej zasuwy. Jackie groziła i złorzeczyła co sił w płucach póki Marines z dziewczyną nie zniknęli za drzwiami, a odgłosy ich kroków nie ucichły w korytarzu. Dopiero wtedy się wreszcie zamknęła, odetchnęła jakby z ulgą i usiadła na podłodze celi. W ładowni zapadła ciężka cisza.
- No dobrze – mruknęła Adin, rozglądając się po raz ostatni. – Chyba wreszcie wszystko jest ogarnięte. Dzieciaki przyjęły twój pomysł na wiatę z liści z tak wielkim entuzjazmem, że ciężko było im potem zasnąć. Ale sam pomysł był świetny, przynajmniej o poranną rosę nie musimy się już martwić. – Posłała siedzącemu przy ognisku Darkielowi ciepły uśmiech. Ten pokiwał tylko głową. Sprawiał wrażenie, jakby go to nie obchodziło, ale Adin dobrze widziała, jaki był dumny z aprobaty i pomocy młodych. Po prostu był nieprzyzwyczajony do kontaktu z innymi ludźmi i znajdował trudność w okazywaniu emocji. Trzeba było licha czasu, by to zauważyć i jeszcze więcej, by się przyzwyczaić do rozpoznawania jego zachowań. To w tej chwili Adin oceniła jako zakłopotanie. Uśmiechnęła się do siebie i w tej samej chwili kątem oka wychwyciła coś jeszcze. – O! Sam upolowałeś? – zapytała, podchodząc do sporego zwierzęcia, definitywnie niegdyś biegającego z dużą prędkością i będącego, z racji swoich kłów i pazurów, zagrożeniem za wszystkich zwierząt mających mniej jak metr w kłębie, ale w tej chwili definitywnie martwego i stanowiącego znakomity środek do zdobycia nieco odzieży, jedzenia, czy broni. – Wspaniały…! Masz może jakiś nóż? Obrobiłabym go i przygotowała do jutrzejszego posiłku. Na tym futrze będzie też o wiele milej usiąść przy ognisku, niż na mokrej trawie. Co o tym myślisz? – odczekała chwilę. W końcu odwróciła się ze zniecierpliwieniem. – Darkiel…?
Przy ognisku spał tylko Nathaniel, przykryty płaszczem Darkiela. Samego chłopaka nigdzie nie było, a ciężko się ukryć w ciemnym lesie komuś o tak jasnej karnacji. Adin zmarszczyła brwi i rozejrzała się z uwagą. Dopiero po chwili zauważyła sztylet wbity w ziemię tuż obok ogniska. Nie wiedziała, kiedy zniknął, ale widać musiał to zrobić stosunkowo niedawno. Wyciągnęła nóż i po ostrożnej kontroli z zadowoleniem uznała, że jest ostry jak brzytwa. Ruszyła w stronę truchła.
Nawet jeśli zniknął, to przed świtem wróci przynajmniej po swój płaszcz. Wtedy zażąda od niego wyjaśnień. Póki co musi pomyśleć o żołądku swoim i śpiących pod wiatą dzieciaków. A to wyklucza dołączenie do śpiącego Natha, czy miotanie się po okolicy w poszukiwaniu Darkiela.
Wbiła sztylet aż po rękojeść w bok zwierzęcia, po czym pociągnęła mocno do siebie. Przeszedł wzdłuż cielska jakby ciął masło.
No powiem, że ogólnie ten rozdział trzymał poziom, ale nie był jakiś wybitny. Ciekawa sytuacja z tym Franzem, coś w nim nie pasowało, ale intrygę uknułaś niezłą. Na razie nie jest jakoś przewidywanie, ale nie jest tez byt ciekawie.
Choć przyznam, że sceny Jackie były bardzo dobre. Wydaje mi się, że za często zmieniasz miejsce akcji, no ja się ciut gubię.
Za zakończenie to ruzga, krzty w nim emocji:P
Ogólnie miło się czytało i chętnie zapoznam się z 5 cz:) Zaczyna coś się szykować:D
Podobał mi się ten tekst poznaj tego, przez kogo mamy teraz kłopot. Franz to jest ta przez którą tu jesteśmy:D