ryszard bazarnik, koncert na Ĺcianie
"O szóstej rano telewizor włączony przez jakiegoś idiotę na cały regulator uroczyście odegrał hymn. Grobowy harmider trąb, bębnów i tym podobnych instrumentów do wtóru z hukiem młota pneumatycznego w mojej głowie sprawił, że się obudziłem.
Złorzecząc cicho przez zaciśnięte zęby (głośno nie mogłem z powodu wspomnianej dolegliwości), bez otwierania oczu spełznąłem z wersalki i namacawszy przycisk na pilocie, wyłączyłem szklane pudło. Biorąc pod uwagę fakt, że zdołałem to zrobić, musiałem znajdować się w domu.
A skoro tak, to żeby dotrzeć do kuchni i dorwać się do cudownego eliksiru z ogórków, wystarczyło wyjść z pokoju i skręcić... w lewo!
Kiedy z niewielką pomocą palców uniosłem powieki, poczułem, jak razi mnie niesamowicie jasne światło poranka (kto powiedział, że promienie słońca są przyjemne?!).
Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas wstać. Po pięciu nieudanych próbach pokonałem wreszcie syndrom agresywnego chodnika — gdyby ktoś nie wiedział, mam na myśli sytuację, kiedy chodnik, a w tym przypadku podłoga, oddala się coraz bardziej i bardziej... aż w końcu znienacka obija człowiekowi gębę. Doczłapałem do lodówki i wyciągnąłem trzylitrowy słój z błogosławioną wodą po ogórkach.
Kilka łyków i od razu jakby lepiej. Oto co kac robi z człowiekiem.
No tak, ale w jaki sposób doprowadziłem swój biedny organizm do takiego stanu? Zmusiłem szare komórki do pracy na wysokich obrotach i walcząc z bólem głowy przy pomocy wspomnianego już napoju, zacząłem sobie co nieco przypominać.
Wczoraj... a może wcale nie wczoraj? W każdym razie na pewno w piątek. W piątek o trzeciej po południu rodzice zabrali młodszego brata i wyjechali do domku letniskowego.
Wcześniej doszli do wniosku, że będzie dla mnie lepiej, jeśli zostanę w mieście i spróbuję pobyć trochę bez ich nadzoru.
Nawiasem mówiąc, lepiej, żeby była sobota. Jak mnie mamuśka zobaczy w takim stanie, porządnie oberwę po uszach.
Powróćmy jednak do tematu. Co się działo później?
Najpierw skakałem po kanałach telewizora, usiłując znaleźć coś lepszego od tych nadawanych bez końca talkshow, a gdy się poddałem i zamierzałem wyłączyć szklane pudło, ktoś zadzwonił do drzwi. Przyszedł „lekko” wcięty Wowka z kilkoma butelkami piwa.
– Słuchaj, brachu, skoro twoich starych nie ma w domu, może byśmy łyknęli? — zaproponował.
Chyba się opierałem, ale w końcu wytoczył argument koronny:
— Stary, Irka mnie rzuciła.
Wowka bez przerwy to się kłócił, to znów godził z Ireną, po pięćdziesiąt razy na dzień, bo przecież najważniejsze to znaleźć jakiś powód, zgadza się?
Ale do rzeczy. Kiedy osuszyliśmy wszystkie butelki piwa, kochany Wowka wyciągnął skądś pół litra samogonu, potem wódkę, potem koniak, potem znów piwo, potem ja znalazłem sake (zawsze myślałem, że to jakieś paskudztwo, a tu proszę — całkiem, całkiem), potem jeszcze jedną butelkę wódki, potem... potem Wowka rzygał.
Kiedy doszedł do siebie, oznajmił, że zatruł się ciastem owsianym, które służyło nam za zakąskę. Na szczęście mój żołądek nie jest aż tak wrażliwy.
Ponieważ uznaliśmy, że mamy już dość w czubie, wyszliśmy na miasto. Co się działo później, pamiętam jakby przez mgłę... Zresztą, może później sobie przypomnę.
Odstawiłem kubek z niedopitą wodą po ogórkach i zrobiłem obchód po wszystkich pokojach, trzymując się ścian. Najwyraźniej niczego nie spaliliśmy, nie rozbiliśmy, ani nie przepiliśmy, a to już połowa sukcesu.
Posiedziałem chwilę na kanapie, a potem poszedłem się umyć. Gdy wlazłem do łazienki, przypadkiem spojrzałem w górę — na świeżo wybielonym sufi cie widniały ślady butów. Przeniosłem wzrok na swoje nogi — no tak, byłem w butach. Rzuciłem okiem na podeszwę — wszystko się zgadza, cała w kredzie. Tylko jak ja to zrobiłem?
Pomyślałem, że kiedy już dojdę do siebie, zamażę ślady, bo inaczej rodzice mnie ukatrupią. Opłukałem twarz i zacząłem myć zęby, nie potrafi ąc się wyzbyć wrażenia, że coś jest nie tak. Zerknąłem w wiszące nad zlewem lustro, szeroko rozdziawiając usta, by słodko ziewnąć. Ujrzałem własną nietrzeźwą fizjonomię: rozczochrane kasztanowe włosy, smutne brązowe oczy (nic dziwnego, przy takim główy bolu...tfu, bólu głowy), dwudniowy zarost... A figa z makiem, nie będę się dzisiaj golić! Sprawy i tak przybrały dość nieoczekiwany obrót, tylko tego brakowało, żebym się jeszcze pozacinał na kacu. Tak sobie właśnie myślałem, gdy wtem, mniej więcej w połowie wydobywającego się z mojego gardła przeciągłego „aaaaa”, wybałuszyłem oczy.
Górne kły były zdecydowanie dłuższe od pozostałych zębów, a na dodatek chyba zaostrzone. Jasne, nigdy nie miałem idealnego zgryzu, ale żeby do tego stopnia?!
Ostrożnie przeciągnąłem kciukiem po jednym z kłów: na palcu pojawiła się krew.
Jezu Chryste, w co ja się wpakowałem?!"
Tak rozpoczyna się książka, którą czyta się jednym tchem o ile jest się wstanie utrzymać ten dech w piersiach i nie wybuchnąć śmiechem. Książka porywa nas ciekawością świata młodego człowieka, któregoś pięknego dnia uzmysławia sobie na kacu, że jest... wampirem. Historia jest okraszona legendą o Drakuli i faktami z jego życia. Polecam zwłaszcza dla tych, którzy chcą przeczytać coś bawiącego i nie męczącego...
Ekhm...
Szczerze to mam wrażenie, że tekst tej książki nie przeszedł przez żadną redakcję.
Dla przykładu - zdania podrzędnie złożone zamieszczone w nawiasach wewnątrz innych zdań nadają się na eseje, nie na prozę.
Jest też dużo nieścisłości w epitetach: "grobowy harmider" - grobowa jest cisza etc.
... i nieścisłości ogólnych:
"z powodu wspomnianej dolegliwości" - żadna dolegliwość nie była wcześniej wspominana.
"Wcześniej doszli do wniosku, że będzie dla mnie lepiej, jeśli zostanę w mieście i spróbuję pobyć trochę bez ich nadzoru." - w jakim świecie rodzice dochodzą do takich wniosków?
Jest też sporo zwrotów, które IMO nie pasują do czegoś, co miałoby wyglądać "profesjonalnie":
"namacawszy przycisk na pilocie, wyłączyłem szklane pudło" - kto teraz mówi na telewizor "szklane pudło"? trzeba by poszukać innego synonimu lub inaczej skonstruować zdanie.
"z powodu wspomnianej dolegliwości (...) przy pomocy wspomnianego już napoju" - tak szybkie powtórzenie dość charakterystycznego zwrotu dla mnie jest już błedem
Ten tekst wyszedł już gdzieś drukiem czy to póki co plany literackie?
Bo o ile pomysł wydaje się być ciekawy, to tekst wymaga jeszcze dopracowania przy współpracy autora z rzetelnym redaktorem.
http://www.fabryka.pl/ksiazki.php?id=278#searchkk
Żebyś miał pewność, że to już wyszło. Winne pewnie można zwalić na panią, która tłumaczyła tą książke, bo to ona jest odpowiedzialna za wydanie w jeżyku polskim.
No tak, z tego, co się doszukałem, pierwsze tłumaczenie pani Wiśniewskiej-Repeczko, jak widać średnio udane. Cóż, szkoda, bo jak wspomniałem, pomysł dobry, target na taką książkę na pewno się znajdzie - raz, że książki w stylu Wędrowycza mają rzeszę odbiorców, dwa, mamy renesans mody na wampiryzm.
Czytałam to i naprawde tego żałuję. W książce błedów logicznych, składniowych i innych jest legion i jeszcze ze trzy kohorty. Fabuła nie ma żadnego sensu, bohaterowie nie przedstawiają sobą absolutnie niczego, a mieszanie tematyki poważnej z lekką zdecydowanie autorce nie wyszło.
Paszku, to nie jest w stylu Wędrowycza. Pilipiuk literatury najwyższych lotów nie pisze, ale takie porównanie naprawdę go obraża. A odbiorcy faktycznie się znajdą/ znaleźli.
Amen.
Cóż każdy ma swoją opinię, tak jak każda literatura swoje cechy. Miałem przyjemność czytania tej książki z rosyjskiego (raczej słuchania z wolnego tłumaczenia) i wypadło znakomicie.
Co do zarzutów, o brak fabuły, tak to jest jak ktoś zrazi się do książki to nie szuka fabuły, a jest to ciekawe przedstawienie świata w postaci persony, która została wrzucona w wir wydarzeń i ukazane są jego przemyślenia.
Bohaterowie są ukazani jak prawdziwa współczesna młodzież (nie mówie o wszystkich młodych ludziach, ale o pewnym ogólniku. Patrz motłoch pod moim blokiem, których inteligencja kończy się na wypowiedzeniu kilku zapamiętanych przekleństw.), więc nie spodziewajmy się, że wszyscy bohaterowie, będą szlachetni, mądrzy, piękni, wybitni etc etc...