ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

ryszard bazarnik, koncert na ścianie

Praktycznie kopia mojego fika pisanego na innym forum, więc części z Was może to już być znane. Tematyka jest efektem wyjątkowo dziwacznego pomysłu na połączenie fandomów, ale widać są sytuacje, w których nie potrafię myśleć normalnie ^^"
Enjoy - albo i nie ;]

Tajemnica Słomkowego Kapelusza

Rozdział pierwszy: Skorupa.

Sprawa, którą pragnę tu opisać jest o tyle niezwykła, iż pomimo klęski mego przyjaciela w trakcie jej rozwiązywania, nie zdołała jednak wzbudzić w nim poczucia wstydu, zniechęcenia czy choćby żalu. Zamiast tego Holmesa, jak sam mi wyznał już w wiele lat po serii incydentów na Grand Line, przepełniała radość z możliwości bycia częścią historii tak nadzwyczajnego człowieka, nawet jeśli jego rolą w niej była jedynie porażka.
Zdarzenia te rozpoczęła wizyta, jakiej uświadczyliśmy pewnego marcowego dnia, w porze poobiedniej. Prowadziliśmy wówczas z mym drogim przyjacielem leniwe, beztroskie życie w kwaterze umiejscowionej na Baker Island. Pomimo ponad dwumiesięcznej odległości od słynnej wyspy sądów, wieści o jej upadku dotarły do nas dużo wcześniej, niż nieoczekiwany gość z tamtych okolic. Stało się to za sprawą plotek docierających na naszą wyspę dzięki Den Den Mushi, któremu to wynalazkowi Holmes nie potrafił zaufać, toteż nie uświadczyliśmy go nigdy w naszym apartamencie. Jednak hojnie opłacany przez mego przyjaciela, zaprzyjaźniony z nim chłopięcy gang uliczny (którego członkowie, nawiasem mówiąc, dzięki zapłatom za usługi dla Holmesa, byli już w stanie wynająć własnych podkomendnych) szybko doniósł nam o tym wydarzeniu. Zwłaszcza, że Sherlock niejednokrotnie dawał im do zrozumienia, jak go interesują wszelkie niecodzienne sprawy. Pamiętam, że już wtedy mój przyjaciel rzekł, że całkiem prawdopodobnym by było, gdyby ktoś z rządu uznał jego pomoc za przydatną w sprawie tego zdarzenia .
- Jak dobrze wiesz, Watsonie - powiedział wówczas, zwróciwszy się obliczem do okna - Żaden ze mnie pies myśliwski, który z wywieszonym jęzorem gna za zwierzyną. Obawiam się jednak, iż ktoś będzie chciał mnie w tej sprawie wykorzystać pomimo mego braku predyspozycji...
Dokładniejsza relacja, jaką tydzień później uzyskaliśmy wraz z dostawą gazet, zdawała się jedynie umocnić Holmesa w tym przekonaniu. Dlatego tamtego marcowego dnia, niespełna trzy miesiące po upadku Enies Lobby, nie usłyszałem w jego głosie ani śladu zdumienia, gdy ćmiąc spokojnie fajkę przy swym ulubionym oknie, przerwał panującą ciszę słowami:
- Wygląda na to przyjacielu, że wkrótce będziemy tu mieli gości. Mniej więcej za jakieś trzydzieści do trzydziestu trzech minut, odwiedzi nas wysoko postawiona osobistość. - z tymi słowami mój przyjaciel wstał i zbliżył się do kominka, na którego gzymsie znajdowały się jego skrzypce. Podczas gdy on rozpoczął to, co w całym uwielbieniu dla swej osoby ośmielał się nazywać muzyką, ja wyjrzałem przez okno, ciekaw widoku zastanego tam przez Sherlocka. Ku memu zawiedzeniu, nie znalazłem jednak tam nic, co mogłoby pełnić funkcję zapowiedzi rychłych odwiedzin. Morze, widoczne z naszych okien falowało jak zwykle, niosąc z sobą statek marines, lecz tutaj nie było to niczym specjalnym. W nieodległym porcie kręciło się niewielu ludzi, ale żaden nie odznaczał się żadnymi szczególnymi cechami.
- A cóż takiego pozwala Ci tak sądzić? - dobrze wiedziałem, że w odpowiedzi czeka mnie jeden z tych słynnych wywodów Holmesa na temat dedukcji, które pomimo swej wielkiej efektywności, potrafiły mnie już znużyć. Uznałem jednak, że zaspokojenie mej ciekawości przyniesie dodatkowy efekt, w postaci odciągnięcia detektywa od prób uszkodzenia mi słuchu. Sherlock najwyraźniej musiał ujrzeć zniechęcenie na mej twarzy, gdyż z urażoną miną i przesadną ostrożnością odłożył skrzypce i podchodząc jakby od niechcenia, począł roztaczać przede mną swój tok myślowy.
- Pierwszym, co powinno zwrócić Twoją uwagę, drogi Watsonie to obecność na wybrzeżu dobrze nam znanego Lestrade'a, który, jak nam obojgu wiadomo, powinien wciąż znajdować się na swym, tak przecież zasłużonym , urlopie.
- Pan porucznik? Gdzie, Holmesie, gdzie? - naparłem na szybę czołem, próbując przez nie do końca czyste szkło dojrzeć znajomą twarz.
- Nie mów mi tylko proszę , drogi Watsonie, że dałeś się omamić jego przebraniu - detektyw spojrzał na mnie wręcz z wyrzutem - Jego zdolności kamuflażu w najmniejszym stopniu nie dorównują przecież moim. Ten rybak, który tak przechadza się po brzegu, najwyraźniej czegoś wypatrując... czy go widzisz? To bowiem jest właśnie Lestrade.
- Niemożliwe... - odparłem, będąc autentycznie zdumionym możliwościami Holmesa, który nawet pomimo przebrania i dystansu dzielącego nas od interesującego nas człowieka, potrafił rozpoznać jego prawdziwą tożsamość. Który, dodajmy, mi osobiście w żaden sposób porucznika nie przypominał.
- To elementarne, Watsonie. Jak możesz zauważyć, w tej samej okolicy widać także innych osobliwie zachowujących się osobników, którzy zajmują się spacerem i najwyraźniej na coś oczekują. Dokładnie dziewięciu, przebranych za rozmaite postacie. Cóż my tu mamy... Jest dwóch tragarzy, jeden szyper, trzej dżentelmeni powracający zapewne z proszonego obiadu, a nawet... Cóż za śmiały człowiek zdobył się na takie przebranie... A nawet jedna staruszka. - tutaj mój przyjaciel na chwilę przerwał swą mowę, skupiając na czymś swe spojrzenie z dość niewyraźną miną - Wybacz Watsonie, ośmioro ludzi. To rzeczywiście była zbłąkana staruszka. Widzisz, jeden z tych młodych ludzi odciąga ją od kawałka portu, który oni, niby to swobodnie się poruszając, otaczają półkolem. Krok ich wszystkich różni się nieco od kroku codziennie spotykanych ludzi. Widzisz, jest to chód nieco bardziej chyboczący na boki, co sugeruje...
- Że są to ludzie nawykli do kołysania fal, najprawdopodobniej marynarze. - Sam długo jeszcze po swojej służbie doświadczając tego zjawiska, uzupełniłem myśl swego współlokatora, wzbudzając tym szczery uśmiech na jego twarzy - Nadal nie widzę jednak uzasadnienia twej teorii o Lestradzie.
- Spokojnie Watsonie, niczego nie osiągniesz, jeśli Twoja dedukcja będzie się zaczynała z każdej strony naraz. - Holmes zajął miejsce w fotelu, podczas gdy ja wciąż kierowałem swe spojrzenie na wspomnianych mężczyzn - Skoro tak Ci spieszno poznać przyczyny mej pewności w tej kwestii, przypatrz się raz jeszcze temu niby to rybakowi. Gdzie się znajduje, względem pozostałych mężczyzn?
- W środku stworzonego przez nich półkola. - przyznałem.
- Czy inni ludzie go obserwują? - Holmes rozpostarł przed sobą gazetę, nie poświęcając tyle co ja uwagi tak banalnej w jego mniemaniu sprawie.
- Ależ tak... - potwierdziłem - Wygląda na to, że czekają na jakiś jego znak.
- Jak więc widzisz, Johnie, mężczyzna ten sprawuje tam wyraźne dowództwo nad tymi marynarzami, sam więc musi być jednym z nich, lecz wyższy stopniem . Zauważ jednak, że jego chód jest pewny i bez żadnych oznak kaczego chodu. Dowodzi to, że nie przypłynął on tutaj z żadną jednostką, lecz pochodzi z tutejszej bazy Marines. Ostatecznie w przekonaniu, że to Lestrade, utwierdził mnie jednak ten charakterystyczny, czerwony nochal, którego nijak żadne przebranie nie pomogło mu... - Holmes zamilkł, najwyraźniej samemu wyczuwając, że dalece przekroczył granicę dobrego wychowania. Po chwili powrócił do swego wywodu - Czyż nie wydaje Ci się to dziwne, taka maskarada na wybrzeżu, i to z udziałem samego dowódcy bazy, porucznika Lestrade'a? Który, wspomnijmy, według opinii publicznej właśnie przebywa poza wyspą? Intrygujące, jak dalece Zostały podjęte środki ostrożności, najwyraźniej chodzi o przybycie jakiejś niezwykle ważnej osobistości, które to wydarzenie powinno jednak pozostać w ścisłej tajemnicy. Zapewne dlatego wybrano tą własnie porę dnia, kiedy ludzie znajdują się w swych domach, odpoczywając po obiedzie. Do tego okręt marynarki, który powoli dopływa do naszej wyspy, nie jest pierwszym, który dziś się tu zbliża. W sytuacji, gdy w okolicy widuje się zazwyczaj jeden statek Marines na tydzień, przypomina mi się stary fortel, który tu widocznie zastosowano. Sądząc po odmiennej budowie dzisiejszych statków, przypłynęły one tu z miejsca znajdującego się daleko na Grand Line, pewnie z okolic Siedziby Głównej Marines. Stamtąd zapewne w morze wyruszyło jednocześnie kilka jednostek, lecz tylko jedna z nich zawiera naszego gościa, co ma zmylić ewentualnych przeciwników w razie ataku.
- To istotnie ma sens. - przyznałem rację Sherlockowi, przymierzając się do kolejnego pytania: - Czemu jednak uważasz, że gość Lestrade'a ma przybyć właśnie do nas?
- Wystarczająco długo obserwowałem porucznika, aby móc stwierdzić, jak często kieruje on spojrzenie w stronę naszych okien, które z pewnością musi widzieć. Od obiadu cały czas widzi w nich któregoś z nas, co go wyraźnie uspokaja. Jestem jednak pewien, że gdybyś teraz, podobnie jak ja, oddalił się nieco, to Lestrade przysłałby kogoś do nas, aby upewnić się, że nigdzie nie wychodzimy.
Powodowany jakąś dziwną, nieprzyzwoitą ciekawością, istotnie odszedłem na parę kroków od okna, i powróciłem do niego po niespełna minucie. Ujrzałem wtedy, że rybak (teraz istotnie przypominający mi porucznika) będąc bardzo rozgorączkowanym woła coś do jednego ze swoich podwładnych, machając ręką w kierunku naszego domostwa. Gdy jednak mnie zauważył, udał że odgania się od uporczywej muchy i odwrócił się do mnie plecami. Nie chcąc niepotrzebnie obarczać go problemami, usiadłem na fotelu pod oknem tak, aby mógł baczyć na moją obecność.
- Sądząc po środkach ostrożności, jakie zostały podjęte już w punkcie startowym tej podróży, będziemy mieli do czynienia z człowiekiem mało pewnym swej siły, swych umiejętności, możliwe, że z nieprzyjemnymi doświadczeniami. - jakiś czas później odezwał się Holmes odciągając mnie od lektury interesującej rozprawy medycznej, podczas której czytania zapomniałem o całej tej sprawie. Krótki rzut oka w kierunku okna pozwolił mi stwierdzić, że zarówno Lestrade jak i tajemniczy marynarze, znikli - Dlatego otacza się takimi środkami ostrożności, jakie pewnie nawet admirał uznałby za zbędne. Wykorzystuje do tego swoje wpływy w marynarce, a zapewne nawet i w rządzie. Jeśli jest to człowiek, o którym myślę, to jest zapewne także...
- Gwałtowny i impulsywny. - podsunąłem, słysząc dobiegające nas z parteru odgłosy kłótni.
- Widzę Watsonie, że tobie także nieobca jest sztuka dedukcji - Sherlock uśmiechnął się do mnie, po czym z ciekawością zwrócił spojrzenie w kierunku drzwi. Słysząc stukoty na schodach, podążyłem za jego przykładem, powstrzymując szaloną ochotę, aby samemu otworzyć drzwi i wybiec na korytarz, pragnąc jak najprędzej poznać tożsamość naszego gościa. Wkrótce jednak drzwi otworzyły się w skutek mocnego szarpnięcia, a w progu ukazała się postać tak okrutnie powykrzywiana, iż w pierwszej chwili byłem pewien, że nosi jakąś szkaradną maskę. W rzeczywistości jednak jego twarz pokryta była po prostu taką ilością sińców, zaniedbanej opuchlizny i najwyraźniej niezrośniętych jeszcze złamań. Nawet przez piętnaście lat mej służby na morzu jako pokładowy lekarz w marynarce, nie widziałem nigdy równie pokieszerowanej twarzy, w której właściwie nie wiadomo gdzie zaczyna się nos, a gdzie kończy podbródek. Prawą stronę tego, co pozostało z twarzy naszego gościa, podtrzymywało coś w rodzaju maski, czy uprzęży. Gdy teraz o tym pomyślę, zdaję sobie jasno sprawę, iż musiało to być jakieś medyczne oszynowanie, być może po starszych obrażeniach, wtedy jednak byłem przekonany, że miało mu to ułatwić wywarcie na nas przerażającego wrażenia. Szyję mężczyzny, o ile można było tak łatwo stwierdzić płeć osoby przed nami, noszącej gęstwinę długich, jasnofioletowych, przetłuszczonych kudłów , okrywał gipsowy kołnierz. Lewa dłoń gościa, owinięta bandażem, zaciśnięta była na uchwycie kuli, która pomagała mu utrzymać się na jego lewej nodze, najwyraźniej także niedysponowanej. Tuż za tajemniczym, odrażającym przybyszem stał porucznik Lestrade, dość pociesznie wyglądający z rudą, przyprawioną brodą i odziany w stary, wyświechtany kapelusz oraz znoszoną kurtkę. Obydwaj zachowywali się nad wyraz głośno.
- Co ty robisz, ofiaro, przestań mnie pchać! - przechylający się do tyłu gość krzyknął piskliwie, wolną dłonią chwytając się kurczowo framugi drzwi.
- Nie pcham pana, tylko podpieram! Chybocze się pan jak pijak na wietrze i zaraz zrzuci nas pan oboje z tych schodów! - porucznik zdawał się robić wszystko co w jego mocy, aby uniknąć upadku z najwyższego stopnia schodów prowadzących na nasze piętro. Po jego nastroju odczuwałem, że nie jest to pierwszy raz, gdy rządowy przybysz daje mu się we znaki.
- Odsuń się, łazęgo! - okaleczony mężczyzna zamachnął się groźnie swą kulą, powodując, iż Lestrade posłusznie wykonał rozkaz, odskakując na bok. W wyniku tego nasz , pożal się panie Boże, gość stracił oparcie i upadając na plecy, pechowo dla niego sięgnął schodów. Jeszcze długie sekundy po tym, jak zniknął mi z oczu, słyszałem rumor ciała turlającego się po stopniach, oraz przeraźliwe jęki.
- Skaranie boskie, co ja z nim mam.... - bardziej zniechęcony niż przestraszony Lestrade zbiegł na dół, z rozmysłem przy tym gubiąc kapelusz. Ruszyłem natychmiast za nim, lecz przyznam szczerze i z pewną dozą wstydliwości, że początkowo przyświecała mi ku temu nie tyle wola spełnienia swej lekarskiej powinności, co zwykła ciekawość zobaczenia dalszego rozwoju tej niecodziennej sytuacji. Zostawiłem tym samym w pokoju samego Holmesa, który zdawał się być wyraźnie ubawiony tą sytuacją.
Kiedy, znalazłszy się z powrotem w salonie, zakładałem temu nieszczęśnikowi nowe, gipsowe opatrunki na szyję i nogę, (w miejsce starych które uległy pęknięciu) oraz nastawiałem mu nadgarstek, zrozumiałem dlaczego jego sińce i opuchlizna goją się tak tragicznie. Wolałem jednak nie wyrażać swych myśli głośno, gdyż zdążyłem się już zorientować, iż gość nasz ma niebywałe problemy z opanowaniem swych emocji. Siedzieliśmy we czterech w gabinecie, Holmes zajął miejsce przy mahoniowym biurku, prezencie od pewnego zadowolonego klienta, któremu pomógł kiedyś w rozwikłaniu sprawy grożącej skandalem dyplomatycznym.
- Panie Spandam. - widziałem po twarzy swego przyjaciela, że ledwie maskuje on uśmiech - Dawno już pana tu nie było, jak się sprawuje drogi sędzia Baskerville?
Mężczyzna nazwany Spandamem spojrzał na Holmesa opuchniętym okiem, w którym malowała się irytacja zmieszana z niezrozumieniem.
- Co? Ach, ten cały trójgłowy pomyleniec... Sądził dobrze, po mojej myśli, ale to był oszust jakich mało. Ich tam było trzech, a nie jeden!
- Cóż, mi się wydawało to tak oczywiste, że sądziłem, iż nie ma potrzeby o tym dodatkowo wspominać . Widać , iż nie zwraca pan uwagi na ludzkie paznokcie. Jeśli porównać sposób ich przycięcia na obu dłoniach...
- Dobra, dobra, skończ! Nie jestem tu po to, by słuchać tych Twoich wywodów. - wysoko postawiony człowiek z rządu, jak się później dowiedziałem będący głównym agentem okrytego złą sławą CP9, okazywał wobec mojego druha taki brak manier, iż postanowiłem odpowiedzieć mu tym samym i rozmyślnie "zapomniałem" o jego obecności, jedynie Lestrade’owi proponując szklaneczkę koniaku. Nerwowy przybysz jednak zdawał się w ogóle na to nie zwracać uwagi. W przeciwieństwie do Holmesa, który nieco zmarszczył brwi na takie potraktowanie jego gościa. Nic jednak na ten temat nie powiedział, zamiast tego zwracając się znów do głowy Cipher Pol 9.
- Poleciłem go wam, czy też raczej ich, na to stanowisko, aby sądzili wedle własnego uznania oraz obowiązującego prawa, nie wedle czyichś wytycznych. Mam nadzieję, że jakoś przetrwali ten głośny incydent... - Wciąż jestem pełen podziwu dla mego serdecznego przyjaciela, iż wydarzenia takiej rangi, jak przeciwstawienie się Światowemu Rządowi przez garstkę ludzi oraz całkowite zniszczenie Enies Lobby (Będącej jedną z najważniejszych instytucji rządowych na tych morzach!) mógł sprowadzić do poziomu ledwie 'incydentu'. - Panu jednak doradzam uspokojenie się, panie Spandam. Tak krótko po hospitalizacji powinien pan jeszcze długo wypoczywać.
- Hę? A ty skąd wiesz, że byłem... - Spandam przez bardzo krótką chwilę wyglądał na zaskoczonego, do chwili, gdy wszedłem mu w słowo.
- Z całym szacunkiem... - do dziś zastanawia mnie, z jaką łatwością zdołałem użyć tego słowa wobec takiego człowieka - Ale nie trzeba być znanym i cenionym detektywem jak pan Holmes, ani nawet lekarzem jak ja, by móc z całą pewnością stwierdzić, że dość niedawno doznał pan wielu uszkodzeń.
- Otóż to, Johnie. - Holmes zwrócił się do mnie, przygryzając lekko ustnik swej ręcznie rzeźbionej fajki, prezentu od zadowolonego klienta, którego Sherlock pomógł oczyścić z zarzutów wobec pewnej owieczki - Jednak mamy i inne ciekawe poszlaki. Pan Spandam , otóż widzisz, nosi pas zapięty na dodatkowej, dorobionej jakimś narzędziem dziurce, więc z całą pewnością niedawno musiał stracić na wadze. Jako ceniony medyk, musisz przyznać, że w szpitalu, nawet rządowym, ciężko o dobrą żywność. Do tego zwróć uwagę na to, jak nienaturalnie rozciągnięte są mankiety jego koszuli. Czyż nie wygląda to tak, jakby przez dłuższy czas były naciągane na ręce uwięzione w gipsie? Z nogami to samo. Jego włosy natomiast mówią mi, oprócz o oczywistym braku higieny naszego gościa, że do niedawna jeszcze zażywał cały szereg chemicznych świństw, mających zapewne wspomóc jego powracanie do zdrowia. Jak powszechnie wiadomo, nikt przy zdrowych zmysłach nie kontynuuje takiego leczenia po opuszczeniu placówki zdrowia, co udowadnia, że spod opieki lekarzy wydostał się pan stosunkowo niedawno.
- Miesiąc temu... - nasz gość, mimo iż udzielały mu się nerwy, pokiwał twierdząco głową - Ale dajcie z tym spokój, nie jestem tutaj po to, żeby słuchać jakichś teorii o mnie, o tym gdzie byłem, co mi się stało...
- Jeśli już miałbym oceniać pańskie obrażenia, panie Spandam - Holmes pozornie nie zważał na uniesienia naszego gościa, którego zacząłem mieć już serdecznie dość - to powiedziałbym, że przygniotło pana duże zwierze, jedno z rodzaju tych gruboskórnych. Zapewne jakiś słoń albo nosorożec. Świadczą o tym chociażby...
- Zamknij się, zamknij się, zamknij się! - fioletowowłosy agent zaczął raz po raz walić zdrową pięścią o blat stolika - Dobrze wiem, co mnie przygniotło, nie chcę nic o tym słyszeć, zrozumiałeś?! Powód, dla którego tu przyszedłem to...
W tym momencie człowiek nazywany Spandamem zwrócił swe złowrogie oblicze ku Lestrade'owi który, już bez gryzącej go w policzki brody, siedział na sofie przysłuchując się naszej rozmowie.
- Niech ten pan stąd wyjdzie - zwrócił się do mnie, jakby biorąc mnie za odźwiernego, czy lokaja - Nie będę mówił przy tej ofermie.
Bardzo mnie uraziła ta jawna nieuprzejmość wobec naszego starego znajomego, i już byłbym coś powiedział owemu "panu" o braku jego manier, lecz na szczęście Holmes zareagował szybciej.
- Pan porucznik, jak się domyślam, jest tu dla pańskiej ochrony. Ma więc pełne prawo tu przebywać, zwłaszcza, że jest także i naszym gościem. - Sherlock spojrzał na Lestrade'a wyjątkowo życzliwie, jak na ich wspólne relacje, dając mu do zrozumienia, iż pomimo wszelkich różnic między nimi, jest jednak mile widziany w naszej siedzibie. - Najwyraźniej przepadł panu tak pięknie zapowiadający się urlop, z całego serca nad tym ubolewam.
- Dam sobie radę, nie potrzebuję go! - warknął Spandam, nim porucznik zdołał otworzyć usta. Po chwili namysłu jednak dodał - Ale niech czeka na mnie przed domem.
Lestrade, ach jakże zacząłem podziwiać wtedy tego marynarza za jego opanowanie, wstał i bez słowa skargi ruszył w stronę drzwi. Jednak gdybym nie znał go tak dobrze, wyraz jego twarzy mógłby we mnie wzbudzić przekonanie, że gotów jest wypuścić ze swego więzienia paru piratów, aby nasłać ich na tego wyjątkowo nieprzyjemnego przybysza.
- No dobra, panie Holmes... - mając przy tym trochę problemów z powodu krępującego go gipsu, agent wyciągnął jakiś zwój dokumentów ze swej sakwy, położonej na blacie stojącego tutaj, zdobionego stolika do kawy, prezentu od innego zadowolonego klienta, któremu Holmes pomógł odzyskać zagrabioną pamiątkę rodzinną. Doprawdy, chwilami mam wrażenie, że na bogaty wystrój tego mieszkania mój drogi przyjaciel nie przeznaczył ani jednego beli. Z głośnym pogłosem Spandam cisnął plik papieru na blat biurka. - To jest powód, dla którego tu przychodzę!
- Cóż my tu mamy. - z dziwnym uśmiechem detektyw podniósł dokumenty do poziomu oczu i zaczął je przeglądać, równocześnie wręczając mi te, którym się już przyjrzał wystarczająco. Były to listy gończe, opatrzone kolorowymi ilustracjami. Przedstawiały szereg ludzi o , z tego co mogłem stwierdzić, dość zwichrowanych osobowościach. Łącznie osiem listów ukazywało całą załogę słynnego po ostatnich wydarzeniach na Enies Lobby, Monkeya D Luffy'ego. Przyznam szczerze, że do tamtej chwili niezbyt interesowały mnie losy piratów, nawet tych najsłynniejszych, więc był to pierwszy raz, kiedy ujrzałem jego twarz. Patrząc na to uśmiechnięte radośnie oblicze, otoczone gęstymi, czarnymi włosami i z narzuconym słomkowym kapeluszem, nie mogłem zrozumieć, jak można mu mieć cokolwiek za złe. Nie umiałem sobie wyobrazić, aby to... wręcz dziecko jeszcze, mogło dokonać wszystkich tych czynów, jakie zarzuca mu marynarka. Nie czułem żadnej chęci, aby w jakikolwiek sposób gnębić tego chłopca swoją skromną osobą, sądząc, że uznanie go za pirata musi być jakimś żartem, bądź gorzką pomyłką. Chwilę później jednak spojrzałem na cenę, jaka została podana pod portretem.
- Sherlocku, Sherlocku! - nie do końca panując nad swymi odruchami, chwyciłem mego przyjaciela mocno za przedramię, odwracając tym samym jego uwagę od ostatniego listu, którego jakoś mi dotąd nie przekazał, a na którym widniało imię "Nami" - Widziałeś tą nagrodę?
- Widziałem, Watsonie i proszę Cię, nie ulegaj zbytniej ekscytacji. Nic dobrego z niej nie wynika. - po czym z lekkim zakłopotaniem zwrócił się do Spandama - I co pańskim zdaniem mógłbym zrobić z tymi ludźmi?
- Złapać, pojmać, zniszczyć, zabić! - ostatnim ze swych uderzeń dłonią o blat Spandam doprowadził do strącenia stojącego na nim imbryka (kolejny prezent), co wzbudziło moje i Holmesa wyraźnie zaniepokojenie. Na szczęście naczynie nie odniosło żadnych obrażeń. W przeciwieństwie do agenta, na którego stopie wylądowało.
- Panie Spandam... - zaczął Holmes, unosząc imbryk i stawiając go z powrotem na biurku - Pan dobrze wie, że nie jestem człowiekiem skłonnym do przemocy, a mimo to przychodzi pan do mnie z taką prośbą. Naprawdę pan ode mnie oczekuje, że ruszę... pojmać, zniszczyć, zabić kilkoro piratów, którzy wedle pogłosek mają siłę gotową zmieść mnie z powierzchni ziemi?
- Trochę mnie poniosło... - niechętnie przyznał nasz gość - Chodzi oczywiście jedynie o pojmanie ich... zwłaszcza tej dwójki. - wyciągnął z rozsypanego na blacie stosu dwa listy gończe, wysuwając je w naszą stronę z malująca się na opuchniętej twarzy nienawiścią. - Cutty Flam i Nico Robin.
Następne słowa, jakich Spandam użył na określenie tych dwoje z załogi Słomianego Kapelusza, sprawiły, że Holmesowi fajka wypadła z ust, a ja poderwałem się na równe nogi.
- To nie jest słownictwo akceptowalne w żadnym towarzystwie! - niemalże krzyknąłem, czując jak krew napływa mi do głowy. Agent Spandam wyglądał na autentycznie zaskoczonego.
- Co, wy aż tak reagujecie na "mendę" i "wcieloną diablicę"? - w sposób jawnie bezwstydny oprych ten powtórzył swoje plugawe zwroty, powodując że Holmes pobladł w jednej sekundzie, ja natomiast przez dłuższą chwilę byłem pewien, że dostanę zawału. Usiadłem ciężko, nie będąc pewnym czy w razie zatrzymania akcji mego serca, cała ma wiedza medyczna zdałaby mi się na cokolwiek.
- Jeśli dalej zamierza pan tak przeklinać, to nie mamy o czym rozmawiać! - surowo przestrzegł mój przyjaciel, który szybciej niż ja doszedł do siebie.
- Mówili mi, że jesteście staromodni, ale nie, że aż tak... - oczy Spandama otwierały się niemalże na pełną szerokość, co przy stanie jego fizjonomii musiało oznaczać naprawdę wielkie zdumienie. Po chwili jednak powrócił do przerwanego wątku - Panie Holmes, z tymi piratami walczyli moi podwładni i odnieśli druzgocącą klęskę. A niech mi pan wierzy, byli to najsilniejsi ludzie tego świata. I wszyscy zawiedli, nawet Rob Lucci! - nagle agent sam sobie zatkał dłonią usta, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że nie powinien zdradzać imion swych byłych podwładnych. Po chwili jednak kontynuował - Jak więc pan widzi, siła na nich nie skutkuje, zawsze znajdą sposób, by się wzmocnić, zawsze opracują bezbłędną metodę, dzięki której umykają pogoni. Nic nie jest w stanie ich zatrzymać. Chyba nie muszę mówić, jak wielkim zagrożeniem jest ta banda dla wszystkich ważnych dla naszego systemu instytucji, jakie znajdą się na ich drodze. Więc skoro siła zawiodła, pozostaje ich przechytrzyć jedynie sprytem i inteligencją! - Spandam znów huknął potężnie pięścią o biurko, najwyraźniej czując jakąś nieopisaną nienawiść do tego bogu ducha winnego sprzętu - Do kogo więc mam się zwrócić, jeśli nie do najinteligentniejszego człowieka wszystkich znanych mórz?
Jęknąłem bezgłośnie, w skrytości ducha bowiem zdawałem sobie sprawę, jak próżnym jest mój drogi przyjaciel i wiedziałem już, że Spandam, który wręcz emanował podłością, złapał go już na swój haczyk.
- Istotnie, jestem ceniony za swoje umiejętności - słyszałem po głosie Holmesa, że to jego duma została mile połechtana - Jednak wciąż nie wiem co taki stary... jak to mówicie, Watsonie..? Ach tak. Co taki stary szczur lądowy jak ja, może poradzić w tej sytuacji. Przecież nie nadaję się na gonitwę za piratami, od tego są Marines. Którą to instytucję idealnie reprezentuje nasz drogi Lestrade, który z pewnością się już nieco niecierpliwi oczekiwaniem pana na dole.
Spojrzenie mego przyjaciela było na tyle wymowne, iż sądziłem , że ta sprawa zostanie bezpiecznie zakończona. Przyznam się, że całym sercem pragnąłem nie ruszać się z Baker Island, gdzie zdążyłem zadomowić się niczym ślimak w tej skorupie, stając się wręcz podobnym mu w kwestii ospałości. Historia ta jednak potoczyła się inaczej, niż tego sobie życzyłem.
- Niech pan się jeszcze zastanowi, Holmes. - polecił Spandam, wspierając się ciężko na kuli, a ja poczułem w jego głosie coś jakby groźbę. Choć nie wiem, czy ośmieliłby się do czegokolwiek zmuszać detektywa, który zdążył sobie pozyskać wdzięczność niejednego wpływowego człowieka - W końcu jest pan jedyną osobą, która była by w stanie upleść i zacisnąć pętlę na tych piratów. - I pokuśtykał powoli do wyjścia, mamrocząc coś pod nosem. Przy drzwiach jednak odwrócił się znów do nas, i z nadzwyczaj poważnym wyrazem twarzy powiedział te słowa, które nie raz później wspominaliśmy z mym druhem. - Wraz ze śmiercią Gold Rogera, skończył się tak wygodny dla was świat. Cała przestępczość jest teraz na morzach, więc albo podążycie za nią, by dalej móc bronić sprawiedliwości, albo staniecie się reliktami minionej epoki.
Dłoń Spandama oparta już była o klamkę, gdy dziwnie pochmurny Holmes rzekł:
- Niech pan dziś jeszcze nie opuszcza Baker Island, panie Spandam. Zastanowię się nad tym, co pan mówi. Wyślę panu odpowiedź jutro, przed śniadaniem.
Agent Spandam nie powiedział już do nas nic tego dnia. Zamiast tego spróbował wzruszyć ramionami, w czym przeszkodził mu nieco kołnierz, a następnie pokuśtykał na korytarz, wołając Lestrade'a jednym ze swych obelżywych i nieprzyzwoitych słów.
- Wybacz mą śmiałość, Sherlocku, lecz z całą pewnością nie zaliczyłbym tego pana do grona dżentelmenów - wyraziłem swą opinię, gdy tylko umilkły hałasy związane z wyjściem naszego gościa.
- Tak... nieznośny głupiec, niestety dzięki jego ojcu, zyskał o wiele potężniejsze stanowisko, niż jest w stanie utrzymać. - z twarzy Holmesa dalej nie zniknął ten bolesny dla mnie wyraz przygnębienia.
- Zamierzasz przyjąć tą propozycję? - zapytałem chwilę później mego przyjaciela, który wpatrywał się smutno w widok za oknem.
- Widzisz, mój druhu, kiedy usłyszałem o egzekucji Gol D. Rogera, nie czułem się z tym zbyt dobrze. Choć wtedy miałem jeszcze dużo pracy na wyspach, to jednak nie sposób było nie zwrócić uwagi na człowieka, który tak zatrząsł morskim światem. - pamiętam, że w dokładnie tej chwili nastała dłuższa chwila ciszy, którą Sherlock jednak ponownie przerwał - Zawsze go chciałem poznać, dowiedzieć się jaki jest człowiek, którego uważa się za największego przestępcę naszych czasów. Nawiasem mówiąc, większego niż Ci, których osobiście pochwyciłem. - w głosie Holmesa zadrżała jakaś nuta zawiści, szybko jednak się rozwiała w dalszych słowach - Byłem tak zajęty, zawsze była jakaś sprawa do rozwiązania, zawsze ktoś mnie potrzebował i ciągle to odkładałem na później, aż któregoś dnia... Głupiec ze mnie. Raz na zawsze straciłem okazję poznania człowieka, którego nazywają Królem Piratów. Poznania legendy.
Tym razem mój przyjaciel zamilkł na dobre. Mój wzrok padł na pozostawione przez Spandama listy. Wyłowiłem jeden z nich, ten który mnie szczególnie zainteresował. I patrząc na to upstrzone blizną pod okiem oblicze, pełne niezmąconej pewności siebie i wręcz emanujące wewnętrzną siłą, już wiedziałem, jakiej odpowiedzi jutro udzieli mój przyjaciel.
- Przyda Ci się więc moje doświadczenie, Sherlocku. Zarówno jako marynarza, jak i lekarza. - Odparłem całkiem poważnie, wiedząc, że nie potrafiłbym pozostawić przyjaciela samego w tej sytuacji.
- Drogi Johnie! - głos Holmesa ożywił się, a on sam odwrócił się do mnie - Nawet nie śmiem Ci przecież proponować, abyś na rzecz moich niespełnionych ambicji porzucał tak wygodne życie, jakie tu możesz przecież wieść i pod moją nieobecność.
- Widzisz, Sherlocku - zacząłem, nawet całkiem udanie parodiując styl wypowiedzi mego przyjaciela - Jeśli ślimak nie opuści swej skorupy na czas, to zamiast domem, stanie się ona jego grobowcem.
Słowa te prawdziwie rozbawiły Holmesa, który patrząc na mnie spojrzeniem widywanym częściej u figlarnych chłopców z ulicy, niż u dojrzałych mężczyzn, nalał nam hojnie koniaku. po czym wzniósł toast:
- Za świat, który czeka za naszą skorupą, Watsonie!

Koniec rozdziału pierwszego


Świetny pomysł, by połączyć uniwersum OP z Sherlockiem i Watsonem. Obu panów bardzo dobrze wykreowałeś, ich postępowaniu nie można wiele narzucić, zachowują się niemal jak oryginały. Nie napisze, że czekam na drugą część, gdyż czytałem to na op.com.pl :P I tu moje pytanie - kontynuujesz to, czy na razie wstrzymałeś się z pisaniem??
Sherlock i Watson wyglądają przyjemnie nierealnie w tym świecie, a jednocześnie zaskakująco dobrze się do niego wpasowują, ostatecznie nie jest powiedziane, że na Grand Line nie można spotkać wyspy z Londynem XD
Podobają mi się wykreowane przez Ciebie postacie, są dobrze nakreślone. Sherlock trochę zanadto się wymądrza, zwykle dochodził do wniosku, że jego wnioski są oczywiste i dopiero gdy ktoś dał mu do zrozumienia, że nie nadąża to robił zwrot i uprzejmie wracał do punktu, w którym rozmówca się zgubił.
Bardzo mi się spodobała forma - lżejsza od Doyle'a, ale mu nie ustępująca ;] Z wielką przyjemnością zaobserwowałam tylko nieliczne błędy (gdzieś jest przypadkiem kliknięta duża litera w środku zdania, czy "najinteligentniejszy" (co nie jest szczególnym błędem, po prostu długie przymiotniki się stopniuje przez "najbardziej" a nie samo "naj"... tak przynajmniej mnie uczyli XD')), co jest naprawdę nieczęste w takich pracach. Nie ma niepotrzebnych przedłużeń, nie dłuższych w każdym razie niż je robił Doyle XD
Zazdroszczę talentu, czekam na dalsze części ;]

I tu moje pytanie - kontynuujesz to, czy na razie wstrzymałeś się z pisaniem??

Jak wreszcie wypuścimy z Qbolem szósty rozdział Żywotów, to zabieram się za czwarty rozdział Tajemnicy :)

Zachęcony miłymi komentarzami postanawiam wrzucić drugi rozdział, może ktoś tego na com.pl jeszcze nie widział ;P

Oto i kolejny rozdział mojego opowiadania. Enjoy! (albo i nie)
Osobiście uważam, że mało ciekawie zakończyłem, lecz albo uciąłbym to teraz, albo musiałbym opisać połowę wydarzeń z kolejnego chaptera ;)

Rozdział 2 - Wyzwanie

Kolejnego ranka, kiedy to mój drogi przyjaciel Holmes posłał gońca z wiadomością do Spandama, byliśmy już gotowi do drogi. Mając spakowane na podróż torby, zasiedliśmy do naszego ostatniego śniadania na Baker Island. Nie zdążyliśmy jednak nawet dokończyć kawy, gdy nagle do mieszkania wpadł porucznik Lestrade w swym codziennym mundurze.
- Witam panów! Gotowi do drogi? – nasz drogi porucznik wprost emanował żywotnością, jaką nie poszczyciłby się nawet zagorzały rewolucjonista pod wodzą Dragona ( którego sprawę, nawiasem mówiąc, Holmes także śledził od dłuższego czasu). Uśmiech jednak zszedł z twarzy Lestrade’a, gdy zauważył nas wciąż przy stole.
- Tak panu spieszno abyśmy stąd znikli? Być może na zawsze? - zapytałem z lekkim wyrzutem. Tej nocy bowiem długo myślałem o naszej wyprawie i zdałem sobie sprawę, że jest to najniebezpieczniejszy czyn, na jaki kiedykolwiek się zdobyliśmy. Ciągle ciężko mi było się oswoić z tą myślą, lecz całkiem prawdopodobnym było, że nie wyjdziemy z tego żywi. Mimo to, chyba jednak przesadziłem z surowością oceny postawy porucznika, gdyż ten zaczerwienił się, zdjął służbową czapkę i dosiadł się ciężko do naszego stolika.
- Skądże. Bardzo żałuję panowie, że stąd odpływacie. Nie znam wszystkich szczegółów waszej misji, lecz po całym tym Spandamie widać, że to jakaś grubsza sprawa. Nie sądziłem jednak, że aż tak... – począł wodzić wzrokiem od twarzy mojej, do Sherlockowej – To prawda, panie Holmes? Mogą panowie nie powrócić z tego cało?
- Cóż, panie Lestrade – Holmes upił łyk kawy ze swej filiżanki, gestem prosząc mnie o nalanie jej również naszemu gościowi - Bądźmy dobrej myśli. Nie zamierzam bezmyślnie nadstawiać karku, a to już coś. – po kolejnym niewielkim łyku, detektyw zwrócił się do mnie – Nie miej za złe porucznikowi jego optymistycznego spojrzenia na naszą wyprawę. Nawet bez zbędnej w tym przypadku dedukcji, jestem bowiem gotów się założyć, że nasz wczorajszy gość spędził noc w jego mieszkaniu.
To jakby uwolniło w Lestradzie jakąś inną, skrytą do tej pory istotę. Jego ręce zaczęły dygotać jak w febrze, oplótł nimi swą głowę, na której malował się obraz cierpienia godnego niejednej ofiary męczennictwa.
- Prawda, panie Holmesie! Miał u mnie kwaterunek tej nocy. – wyszeptał tak cicho, że aż musiałem się pochylić nad stolikiem aby usłyszeć dalsze słowa. Przypłaciłem to ubrudzeniem sobie krawatu dżemem, lecz muszę przyznać, że była to niewielka ofiara za możliwość usłyszenia tak interesujących nowinek
– Ten człowiek doprowadza mnie prawie że do nerwicy! Dwadzieścia razy budziły mnie w nocy jego głośne , absurdalne żądania, jak poprawienie mu poduszki, czy przyrządzenie puddingu z świeżymi rodzynkami. Skąd ja miałem mu wziąć świeże rodzynki! Dwadzieścia razy, rozumie pan? A z tego co powiedziała mi dziś żona, to i tak połowę jego zachcianek przespałem. Gdyby nie to, że jedno jego słowo może mnie odwołać ze stanowiska, posłałbym go w diabły! Ale tak? I za każdym razem ten piskliwy ton, przyrównujący mnie do zawartości spotykanych w rynsztoku... To demon a nie człowiek, panowie.
W napływie uczucia jakiejś solidarnej więzi z człowiekiem, który wobec Spandama czuł nie mniejszą niechęć niż ja sam, uścisnąłem kordialnie prawicę tego marynarza. Holmes natomiast przez krótką chwilę wydawał z siebie pomruki, świadczące o jego namyśle.
- Tak więc nasz rządowy przedstawiciel najwyraźniej nie mógł spać tej nocy... – jakby nie zważając na nasze towarzystwo, mój przyjaciel wpatrywał się uważnie w sufit, odchylając się przy tym nieco na oparciu krzesła – Gdyby to ból go budził, z pewnością dałby o tym znać. To musi być coś innego... – nagle Sherlock najwyraźniej pochwycił jakiś trop – Oczywiście przyjął go pan w pokoju gościnnym, poruczniku?
- Zgadza się. – Lestrade kiwnął głową – Jest to jedyne pomieszczenie w którym mogłem go ulokować. Strasznie wybrzydzał, gdy go do niego wprowadziłem, lecz gdy usłyszał, że jedyną alternatywą jest pokój w zajeździe, zamilkł.
- Ha! Nic dziwnego, że pan Spandam nie czuł się tam dobrze. Oczywiście był zbyt pyszny by to przyznać choćby sam sobie, lecz bał się spać w tym pokoju.
- Bał się? Czego, Holmesie? – spytałem zdziwiony, czego dorosły mężczyzna może bać się w najzwyklejszym na świecie pokoju. Przyznam, iż przez chwilę rozważałem, czy mego przyjaciela aby nie opuściła jego słynna ostrość umysłu. Kolejnych kilka chwil jednak rozwiało me obawy.
- „Polowania na słonie” Watsonie. Panie Lestrade – Holmes ponownie zwrócił się do naszego gościa - Czy obraz ten, przedstawiający walczące z ludźmi słonie, ciągle wisi u pana na ścianie tegoż pomieszczenia?
-Tak... – przyznał Lestrade, najwyraźniej rozumiejąc niewiele więcej, niż ja sam – Na wprost od łóżka.
-Ach, jakże pechowo... – Holmes pokręcił głową z dziwnym uśmiechem na twarzy – Gdyby wisiał chociażby nad łóżkiem, mógłby wtedy uniknąć patrzenia na niego. A tak, z pewnością obraz musiał ściągać jego uwagę, nie mógł się oprzeć przeraźliwej pokusie aby na niego patrzeć, raz za razem i ....
-Dlaczego, Holmesie? – przerwałem mu, nieco zniecierpliwiony jego zwyczajem bogatego opowiadania o rzeczach prostych i nieważnych.
-Cóż, kiedy indziej wam to opowiem, panowie. – Sherlock wstał ze swego fotela – Bo coś mi mówi, że to już pora wyruszać.
Tym, co mu o tym mówiło był Spandam, który stał na ulicy i krzyczał pod naszymi oknami. Narażając nas na niemałą śmieszność w oczach naszych sąsiadów, jak pomyślałem. Przed wydarzeniami z naszej podróży byłem bowiem na tyle głupi, by przejmować się takimi małostkami. Nie trudząc się odpowiadaniem na jego wezwania znieśliśmy walizki i wyszliśmy na ulicę. Akurat na czas, by powstrzymać zniecierpliwionego Spandama przed aktem jawnego wandalizmu, dokonanego poprzez rzucenie w nasze okno kamieniem.
Po krótkim pożegnaniu z porucznikiem, który miał wyraźnie mieszany stosunek do naszego wybycia, zaokrętowaliśmy się na rządowym statku. Trochę się obawiałem, czy po tylu latach od skończenia mej służby w marynarce będę w stanie bez problemów się zaaklimatyzować. Ku memu zaskoczeniu, czułem się jednak doskonale. Czego nie można było jednak powiedzieć o Holmesie. Ten człowiek o niezwykle silnym umyśle, niejednokrotnie przewyższającym umysły wszystkich ze mną włącznie, okazał się jednak być wątłego zdrowia. Pierwsze dwa tygodnie rejsu spędził bowiem w swej kajucie, ciężko chorując. Po tym czasie jednak zaczął już coraz częściej wychodzić na pokład.
Załoga tego statku składała się z samych niedoszłych kryminalistów – ciężko było jednak nie czuć do nich sympatii, skoro ich zbrodnią była jedynie chęć pozbycia się Spandama. Agent bowiem, mimo iż nie uprzykrzał rejsu mi i Sherlockowi (czego się, mówiąc szczerze, niezmiernie obawiałem) niejednokrotnie potrafił wyładować swą frustrację na biednych członkach marynarki. Jedynie Jackman, kapitan naszego statku, okazał się być całkowicie obojętny na nadmierne ekscytacje Spandama. On jednak zdawał się być jednakowo obojętny na wszystko.
Nie mając do uczynienia nic więcej, niż patrzenie w morze i wspominanie dawnych czasów, chciałem zgłosić się do pomocy w sanitariacie jednostki. Przyjęto mnie serdecznie, lecz z pewną ostrożnością. Fakt, że byłem tak pochłonięty pomocą Holmesowi w rozwiązywaniu spraw, że na śmierć zapomniałem o swej praktyce lekarskiej, jednak ta przeszło dziesięcioletnia przerwa w leczeniu pacjentów z pewnością nie wywarła żadnego wpływu na me umiejętności. Personel medyczny naszego okrętu zdawał się jednak mieć na ten temat odmienne zdanie, wyraźnie odsuwając mnie od wszelkich czynności bardziej skomplikowanych niż zwijanie bandaży. Urażony tym brakiem zaufania po trzech dniach porzuciłem niesympatyczne towarzystwo doktora Aisurawy i doktora Malcolma. Trochę żałowałem jedynie, iż równocześnie porzucić musiałem towarzystwo siostry Jannette, która była wyjątkowo urodziwą osobą. Przyznam się, że zapatrzywszy się raz bezwstydnie na jej młode i piękne ciało przechodzące przez gabinet, nieumyślnie wetknąłem pacjentowi w oko termometr. Co istotnie mogło mieć jakieś znaczenie w tak nieprzyjaznej ocenie mej pracy przez mych kolegów z branży.
Pomimo, iż rządowy statek płynął znacznie szybciej niż inne jednostki, podróż do Water 7, gdzie po raz ostatni widziano oficjalnie załogę Słomkowego Kapelusza, trwała dość długo. Baker Island było wyspą położoną na skraju Grand Line, odległą od najważniejszych metropolii i rzadko niepokojoną przez kogokolwiek. Przez jakiś czas sądziłem, że to jej lokalizacja sprawiła, że wraz z Holmesem pogrążyliśmy się w takiej stagnacji. Dopiero później pojąłem prawdę – my sami chcieliśmy oddalić się od trosk tego świata, porzucić jego nierozwiązane problemy na rzecz własnego spokoju. Dlatego zamieszkaliśmy na Baker Island, która to wyspa stała się skorupą osłaniającą nas nie tylko przed światem, lecz i przed obowiązkiem.
Mniej więcej w połowie naszej podróży przydarzyło się jednak wydarzenie, które pozwoliło mi i memu przyjacielowi raz na zawsze otrząsnąć się leniwej ospałości. Zamiast niej bowiem rozpoczął się w naszym życiu czas, kiedy obydwaj zaczęliśmy poznawać smak przygód większych, niż wszystkie dotychczasowe. To, czego zaznaliśmy w cieśninie Ribbentropa było jednak dopiero początkiem.
Zanim opowiem o wydarzeniach, jakie wówczas nastąpiły , wolałbym wpierw opisać scenę, na której przyszło nam je oglądać. Był to wąski przesmyk pomiędzy dwiema wyspami, tworzącymi niegdyś jednolitą całość. Dziś natomiast, jednak przez jej środek przebiegała ta przełęcz, dzieląc ją na dwie nierówne części. Ściany przesmyku były wysokimi na kilkaset metrów klifami, a pomiędzy nimi tu i ówdzie czaiły się ostre, sterczące skały, zdolne posłać nasz statek na dno. Nie była więc to łatwa przeprawa, lecz pozwalała zaoszczędzić parę godzin płynięcia wokół wysp. A kilka godzin towarzystwa Spandama mniej w ciągu naszej podróży zdawało się być równie kuszącą perspektywą, co osiągnięcie zbawienia. Nikt więc nie wyraził sprzeciwu, gdy kapitan Jackman zadecydował, że nie będziemy opływać lądu, lecz przeprawimy się przez jego środek.
Byliśmy już niemal w połowie cieśniny, gdy zza klifu wyłonił się okręt znacznie większego kalibru, niż nasza jednostka. Wymalowana na żaglu bandera, o której napiszę już wkrótce, nie pozwalała wątpić, w profesję, jaką parali się załoganci tego statku. W naszą stronę sunęli piraci.
- Przepuśćmy ich – polecił Spandam, który tak jak i mój drogi przyjaciel, właśnie zjawił się na pokładzie, zwabiony odgłosami – Nasza misja jest znacznie ważniejsza, niż ściganie piratów.
- Myślałem, że właśnie pochwycenie pirackiej załogi jest naszym celem – zauważył rozsądnie Holmes, lecz został pogardliwie zignorowany.
- To duży statek, może być z tym problem – mruknął nasz kapitan, po czym ordynarnie splunął trzymaną dotąd w zębach wykałaczką do morza – Obawiam się, że grozi nam roztrzaskanie o klify lub staranowanie. Jakiś pomysł, detektywie Holmes?
Myślałem w pierwszej chwili, iż rządowy agent dostał wylewu krwi do mózgu, tak bliski purpurze stał się bowiem od nadmiaru złości kolor jego twarzy. Nie można jednak dziwić się kapitanowi Jackmanowi, że uznał umysłową wyższość mego przyjaciela nad neurotycznym Spandamem, którego rozkazy częstokroć były dyktowane emocjami, nie zaś wskazaną ku temu kalkulacją.
- Na godzinie... – Sherlock pomógł sobie spojrzeniem na swój pozłacany, kieszonkowy zegarek (prezent, rzecz jasna) - ... trzeciej od aktualnego położenia dziobu naszego statku zauważyłem załom skalny. Powinien bez trudu pomieścić nasz statek, pozwalając tej jednostce na wyminięcie nas bez szwanku dla żadnej ze stron.
- Gdzie znowu...? – zdziwili się naraz kapitan wraz z nawigatorem, zwracając głowy we wskazanym kierunku. Wraz ze Spandamem podążyliśmy za ich przykładem. Po kilku dłuższych chwilach wpatrywania się w pełen cieni, poszarpany skalny blok, Jackman mruknął z namysłem.
- Słowo daję, panie Holmes, ma pan oko. Dwadzieścia trzy lata pływam na morzu, a ledwie potrafiłem dojrzeć to miejsce i to wiedząc z góry, gdzie się znajduje – dopiero w chwili usłyszenia tych słów zdołałem wypatrzyć w ścianie coś w rodzaju stosunkowo płytkiej pieczary, skrytej w cieniu znajdującej się wyżej wypukłości skalnej. Imponującym był fakt ujrzenia jej po ledwie pobieżnym spojrzeniu, co sprawiło, że Holmes dodatkowo urósł w mych oczach.
Po kilku flegmatycznych komendach kapitana, statek nasz wykonał zwrot na prawą burtę, wsuwając się nieznacznie w zagłębienie i rzucając kotwicę na zaledwie dwie minuty przed tym, zanim olbrzymi okręt piratów zaczął nas wymijać. Było widać, że jest gotów odeprzeć ewentualny atak. Świadczył o tym choćby widok luf armat, których ciemne otwory łypały na nas niczym oczy jakiegoś mitycznego stwora. Jednak piraci nie zaatakowali – czekali skryci gdzieś tak, że ani jednej osoby nie dane nam było zobaczyć. Najwyraźniej, jak sam doszedłem do wniosku i to bez pomocy Holmesa, pomimo swej znacznej przewagi nad naszym okrętem nie zamierzali nas atakować, nie chcąc narażać się niepotrzebnie na późniejszą, wzmożoną pogoń. Tak i my w milczeniu przyłączyliśmy się do tej chwilowej tolerancji, pozwalając tym kryminalistom na odpłynięcie. Widziałem jednak, że kapitan Jackman trzyma dłoń na nadajniku Den Den Mushi, najwyraźniej mając zamiar za chwilę zdać raport o napotkanym statku.
Mając okazję znaleźć się tak blisko potężnego, masywnego okrętu, przyjrzałem się wymalowanemu na żaglu symbolowi. Czarne płótno zostało upstrzone białą farbą w sposób wybitnie niefachowy, jakby wręcz w pogardzie mając uczucia odbiorcy. Przedstawiał, rzecz jasna, dwa, skrzyżowane piszczele. Na ich tle został namalowany natomiast jakiś rodzaj zwierzęcia. Podejrzewałem, że to mógł być niedźwiedź, lew lub, nie wiedzieć, czemu, lemur – tak tragiczny poziom reprezentował ten rysunek, że gdyby nie krzywy, domalowany na szczycie żagla podpis, w życiu bym się nie domyślił, którego z przedstawicieli fauny tego świata miał na myśli autor. Według podpisu bowiem, chodziło o lisa.
-Chyba każdy z obecnych tu dżentelmenów się ze mną zgodzi... – w ciszy, jaka nastała, głos mojego przyjaciela Holmesa niósł się w tej cieśninie niczym kazanie gorliwego kaznodziei z ambony – Że oto mamy okazję ujrzeć największe ohydztwo, jakie kiedykolwiek powstało z ręki człowieka. – po czym, skończywszy zdanie, Sherlock beztrosko włożył ustnik fajki z powrotem do swych ust. Nie wszyscy jednak potrafili po tej kwestii zachować równie zimny spokój, co on sam.
- O...Ohydztwo...- Uszu naszych dobiegł jęk, dochodzący najwyraźniej od strony wrogiego statku, a któremu towarzyszył odgłos głuchego uderzenia o deski pokładu.
- Oyabi~~n! - zaraz potem usłyszeliśmy kobiecy krzyk, któremu towarzyszył czyjś zduszony chichot – Nie martw się, Słomkowy Kapelusz nam kiedyś za to zapłaci, zobaczysz!
- Słomkowy....? – Zaczął Holmes, lecz w dokładnie tej samej chwili wydarzyło się coś niebywałego. Statek dziwacznych piratów, dotąd sunący obok nas i już mający nas wyminąć... Nagle zatrzymał się. Ach nie, nie byłoby prawdą, gdybym tak to nazwał. Raczej prędkość ruchów tego okrętu zmalała do tego stopnia, iż trzeba było dłuższą chwilę skupić na nim wzrok, by zauważyć, że w ogóle się porusza.
Nim jednak zdążyliśmy cokolwiek więcej powiedzieć czy uczynić, w wyniku wysokiego, energicznego skoku, na burcie swego statku pojawił się niecodziennie wyglądający mężczyzna. Choć wygląd miał osoby nie młodszej niż czterdziestoletniej, ubiorem najwyraźniej nie szanował się wcale – w jego wieku bowiem ani trochę nie przystoi nosić rozchełstanych płaszczy z futerkowym, ciemnoróżowym obszyciem, jaskrawych, pomarańczowych spodni z szelkami, opinającymi się na nagim torsie, czy też obuwia, z radośnie zakrzywionymi ku niebu czubkami. W zasadzie nie jestem pewien, czy to strój odpowiedni dla osób w jakimkolwiek wieku. Do tego powagi odbierała temu mężczyźnie jego fryzura, ułożona w dwa, postawione na sztorc pęki, jak gdyby miały to być uszy. Doprawdy, wszystko w tym mężczyźnie zdawało się świadczyć, że jest klaunem z wędrownego cyrku, nie zaś kapitanem pirackiej załogi. Nawet jego nos kolorem przywoływał na myśl tą mało szanowaną i jeszcze mniej zabawną profesję, choć kształt był zgoła inny – jak gdyby pomiędzy oczyma a ustami, człowiekowi temu wyrosła zeszpecona marchew.
- IIIIFIFIFIFIFI! – Ta osobliwa postać wydała z siebie coś, co najwyraźniej było rechotem. Za jej plecami zjawiły się dwie kolejne osoby, cechujące się ekscentrycznym wyglądem – ubrana w czerwony kombinezon, ostronosa dziewczyna, oraz wyrośnięty, obnażony osiłek, starający się zamaskować swe rozbawienie tą sytuacją. Obydwoje mieli twarze skryte maskami, które jednakże pełniły podobną funkcję kamuflażu, co malowanie szpaka na różowo. – Nie baczę na to, że jesteście z marynarki, jeżeli śmiejecie się ze Srebrnego Lisa Foxy’ego i jego załogi, musicie ponieść karę! – Mężczyzna ułożył dłonie w jakiś gest, niezbyt wtedy do końca wiedziałem, czy aby nie nieprzyzwoity. Zaraz jednak przeszkodziło mu szarpnięcie rozemocjonowanej dziewczyny.
- Oyabi~~n, nie rób tego! – Dłońmi położonymi na jego ramionach, zamaskowana kobieta potrząsnęła kilkukrotnie dżentelmenem, który sam siebie tytułował Foxym – Oni są z marynarki!
- Właśnie powiedziałem Porche, że mam to gdzieś! – Mężczyzna odwrócił się z irytacją do swej towarzyszki, co skrzętnie wykorzystał Jackman, dając swoim podwładnym sygnał do gotowania broni. Kiedy Srebrny Lis, roztoczywszy swym załogantom wizję pięknego zwycięstwa , ponownie zwrócił do nas swą twarz, wymierzone w nią były lufy kilkudziesięciu karabinów. Oraz jednego mojego pistoletu.
- Skoro sami tego chcecie, ififififi... – Zarechotał, wymierzając w naszą stronę swe podejrzanie ułożone dłonie – Nor....
W tym momencie jednak, niespodziewanie dla wszystkich, statek Foxy’ego znów ruszył swą pierwotną prędkością. Szarpnięcie z tym związane sprawiło, iż pirat stracił równowagę i znalazł się w wodzie. Spowodowało to nie lada zamieszanie na odpływającym okręcie.
- Oyabi~~n! – Krzyk dziewczyny drażnił zarówno mój narząd słuchu, co i me nerwy. Ponad burtami pojawiły się dziesiątki twarzy, których właściciele najwyraźniej starali znaleźć się w wodzie kosztem pozostałych, aby stać się wybawcą swego kapitana. Który, pozwolę sobie wspomnieć, ani na chwilę nie pojawił się na powierzchni wody po tym, gdy ta zamknęła za nim swe odmęty.
- Drogi Watsonie – odezwał się nagle mój przyjaciel, patrząc za odpływającym statkiem, na którym rozgorzała bójka – Czy mógłbym Cię poprosić o przysługę?
- Ależ zawsze możesz Holmesie. To zaszczyt być Ci pomocnym. – Odparłem zgodnie z prawdą, schylając z szacunkiem głowę.
- Chciałbym abyś, jeśli nie byłby to problem, zaopiekował się przez chwilę moimi butami, marynarką i, być może spodniami.
- Jeśli taka jest potrzeba, drogi przyjacielu. – po tych słowach pomogłem detektywowi w zdjęciu jego marynarki, a następnie przyjąłem jego obuwie i spodnie od garnituru (który, nawiasem mówiąc, był prezentem od wdzięcznego krawca). Obnażony w ten sposób do ledwie koszuli, kamizelki, krawata, podkoszulka, kalesonów i ciepłych skarpet, Holmes uczynił sobie krótką rozgrzewkę, po czym pięknym, klasycznym skokiem zanurkował w morską toń, nawet nie zadając sobie trudu, by wyciągnąć z ust fajkę.
- Co on wyrabia, do diabła?! – Warknął Spandam – Po co ratować tą szumowinę, zostawmy go tutaj i spływajmy, póki mamy okazję!
- Najwyraźniej zainteresowała go wzmianka o Słomkowym Kapeluszu Luffym. – zauważył Jackman, który dotąd nie był poinformowany o celu naszej misji.
Statek dziwacznego, nie umiejącego pływać osobnika tymczasem na próżno próbował wykonać zwrot. Ściany cieśniny Ribbentropa znajdowały się zbyt blisko siebie, by móc w niej swobodnie obrócić jednostką tak wielką, nie doznając przy tym jej uszkodzeń. Jedynym rozwiązaniem dla załogi było więc wypłynięcie z drugiej strony wyspy i dopiero tam wykonać manewr zawracający. To istotnie dało nam trochę czasu na ucieczkę, lecz mój przyjaciel ani tonący pirat wciąż nie wynurzali się na powierzchnię. Zaczynałem być naprawdę zaniepokojony tą sytuacją, w myślach ganiąc Holmesa za jego opieszałość. Po chwili jednak, plując słoną wodą, lustrzaną taflę wody przebił Sherlock, w objęciach trzymający nieprzytomnego Foxy’ego. Wciągnęliśmy ich obojgu na pokład, zapewniwszy im potrzebną, medyczną pomoc.
- Przykro mi to stwierdzać Watsonie – powiedział chwilę później Holmes, szczękając zębami pod otrzymanym ode mnie kocem – lecz moja forma jest już jedynie szczątkiem mej dawnej kondycji. Ledwie dziś dałem radę samemu wypłynąć, a to, że uratowałem do tego naszego nowo poznanego znajomego, świadczy jedynie o tym, że szczęście wybitnie mi dziś sprzyjało. Spójrz no, całkowicie mi przemokła! – w tym momencie detektyw nagle zmienił temat, wyciągając w końcu z ust swą ulubioną fajkę, i ze smutkiem obracając ją w palcach – Mam nadzieję, że zdołam ją jakoś bez szwanku dla niej osuszyć.
Poczułem żal i współczucie wobec tego człowieka, który podobnie jak ja sam, stał się niepotrzebnym już nikomu w tych czasach, zakurzonym eksponatem. Dobrze wiedziałem, co Holmes czuje, poznając coraz węższe granice swych możliwości. Ja sam odkrywałem je na nowo każdego dnia.
Kilkanaście minut później, wraz z głośnym kaszlnięciem, kapitan pirackiej załogi odzyskał przytomność. Akurat w porę, gdy u wylotu cieśniny pojawił się jego powracający okręt.
- Co... co u licha! – Pan Foxy rozejrzał się nie do końca trzeźwo, zauważając, że znajduje się na statku pełnym marynarki.
- Foxy Srebrny Lis, tak? – Odezwał się Jackman swym chrapliwym głosem, znad pliku papieru, który nauczyłem się już rozpoznawać jako listy gończe – Poszukiwana przez marynarkę głowa. Nagroda: Dwadzieścia cztery miliony beli.
- Szkoda by było wypuścić takiego ptaszka...– Złowieszczo zamruczał pierwszy oficer – Pan Holmes zapewne otrzyma swoją nagrodę, nam za to przyda się kolejny pirat na liście doprowadzonych przez nas do pudła.
- Niedoczekanie, iiiififiifi! – Srebrny Lis z podejrzanym uśmiechem, wyrażającym niezmąconą pewność siebie, zaczął unosić dłonie. Nie mogąc mu na to pozwolić, przystawiłem mu z boku do głowy pistolet.
- Proszę trzymać ręce przy sobie, sir, albo będę zmuszony tego użyć – Pomimo, iż ma dłoń z pistoletem trzęsła się niepewnie, osobliwy pirat mnie usłuchał. A może właśnie, dlatego.
- Watsonie, Watsonie! – Holmes zbliżył się do nas, już z powrotem w swym kompletnym ubiorze – Doceniam twą obywatelską postawę, pragnę jednak porozmawiać z panem Srebrnym Lisem, zachowując pozory umiarkowanej przyjaźni. Wybacz, że Ci to wytknę, lecz trochę utrudniasz to, celując do niego ze swej broni. Byłbyś tak miły...?
Posłusznie odsunąłem wylot lufy od czaszki kryminalisty i odszedłem na dwa kroki do tyłu. Nie mogąc jednak zaufać piratowi, nie przestałem w niego celować. Podobnie jak tuzin strzelców marynarki.
- Czego chcesz? – Foxy zwrócił się do mego przyjaciela, obrzucając go chłodnym, obojętnym spojrzeniem – Nie dam, bo nie mam.
- Ależ nie o to chodzi! – Na Holmesie ten jawny brak szacunku nie zrobił wrażenia – A o pewną osobę, jaką wraz z mym przyjacielem Watsonem... Który wciąż czuwa, więc proszę nie wykonywać gwałtownych ruchów... Planujemy ująć w dyby sprawiedliwości. Jest to ta sama osoba, która, zapewne wygrawszy z panem pojedynek w turnieju Davy Back Fight, odebrała waszej załodze flagę. Cel, dla którego to zrobiła, jest mi nieznany, widzę jednak, że nie pozostawiła waszego statku bez żagla. Własnoręcznie wyposażyła was w tą flagę, pod którą obecnie pływacie. Ta osoba to słynny ostatnio Monkey D. Luffy, zwany przez niektórych Słomkowym Kapeluszem. Czy mam rację?
- Heeej, skąd ty to niby wiesz, co...? – Foxy najwyraźniej zamierzał się poderwać na równe nogi, lecz gdy pomiędzy jego szpiczastymi pękami włosów świsnęła kula z muszkietu, postanowił pozostać na miejscu.
- To nie było trudne – detektyw odwrócił się w stronę nadpływającego właśnie statku – Na pierwszy rzut oka widać, że z takim żaglem nie wypuściła was żadna stocznia. A, że wciąż pływacie z tym wizerunkiem, zapewne nie macie na pokładzie profesjonalnego malarza. Flagę tą zawdzięczacie, więc jakiemuś niekompetentnemu człowiekowi, który nie zauważa własnych braków na polu artyzmu. Z początku sądziłem, że to prędzej ktoś z was, niż osoba z zewnątrz. Kiedy jednak padł przydomek pana Monkeya, nie pozostały mi żadne wątpliwości, że to on jest autorem tej bandery.
- Ale skąd pan wie o wygranej w Davy Back Fight? – Spytał Jackman
- Właśnie! – Przytaknęliśmy równocześnie, ja, agent Spandam i pirat Foxy.
- Czytałem w ciągu naszego rejsu o zwyczajach piratów i natrafiłem na wzmiankę o tym interesującym turnieju. – Rozpoczął Holmes, szukając czegoś w swych kieszeniach – Zapoznałem się z jego zasadami. Wynika tam jasno, że po wyborze ilości konkurencji, jeden z kapitanów rzuca stosowną liczbę złotych monet do morza. O, właśnie takich – Holmes wysunął dłoń z kieszonki w kamizelce, pokazując wszystkim trzymaną w niej, lekko zaśniedziałą monetę – Taki turniej jest chyba jedynym powodem, dla którego ktokolwiek miałby nosić przy sobie drobny nominał na środku morza. Kapitan Foxy miał tych monet w kieszeniach tyle, że gdybym nie rozpruł mu kieszeni to już na zawsze by pozostał na dnie. Z powodu ciężaru swej, wątpliwej wartości, fortuny. Oczywistym wydał mi się fakt, że jeśli dysponuje pod ręką tego rodzaju walutą, oraz najwyraźniej utracił swą flagę, to musi być zagorzałym zwolennikiem tego rodzaju rozrywki.
- Nieźle pomyślane – przyznał Srebrny Lis – ale ktoś taki jak Ty nigdy nie złapie Słomkowego. Za słaby jesteś, skoro nawet ja mu nie podołałem.
- Właśnie, dlatego pragnę zwiększyć swoje szanse. – Holmes zwrócił swe oceniające spojrzenie na Foxy’ego, najwyraźniej nie będąc zbyt zadowolonym z tej lustracji – Cóż, zbyt cenię w swej pracy wszelkiego rodzaju informacje, by móc zignorować pana udział w historii Monkeya D. Luffy’ego. Dlatego zwracam się z prośbą o udzielenie mi wszelkich przydatnych informacji o tym człowieku, zwłaszcza jego słabych punktach.
- Słaby punkt...- Foxy uśmiechnął się szyderczo – Jest coś takiego, ale nie mam powodu by mówić o nim marynarce, ani żadnej jej pupilom. Zapomnij.
- Chodzi o naszego wspólnego wroga. – Poparłem mego przyjaciela – Nawet, jeśli stoimy po przeciwnych stronach barykady, a zapewniam pana, że tak jest, to możemy jednak sobie pomóc w ujęciu tego niebezpiecznego kryminalisty.
- Dość, Watsonie – Holmes przyjrzał się uważnie pewnemu siebie piratowi – Jego trzeba odpowiednio podejść. Inaczej będziemy mieli zaraz większy problem – ruchem dłoni wskazał kotwiczący właśnie za jego plecami statek, wyraźnie szykujący się do odbicia swego kapitana.
- Co wyście narobili? – Wydarł się Spandam, dopiero teraz zauważając okręt Foxy’ego – Mówiłem, zostawić gnoja i spieprzać!
- Panie Spandam! – Wybuchnąłem, zrażony użytym przez agenta słownictwem.
- Kapitanie statku.... – Sherlock zerknął na burtę wrogiego okrętu – Sexy Foxy....Cóż za brak dobrego smaku.... Skoro nie chce pan dobrowolnie pomóc w śledztwie, proponuję abyśmy o tą informację zagrali. W Davy Back Fight.
Słowo daję, gdy tylko Holmes wypowiedział te słowa, Foxy zestrzygł swymi uszami, niczym najprawdziwszy lis czy zając. Zaraz wykrzyczał do swej załogi:
- Nic nie róbcie! Będzie pojedynek! – a następnie zwrócił się w stronę Holmesa –Przyda mi się ktoś taki jak Ty w mojej załodze, iiifiifiififi!
- Och, ależ nie zamierzam grać na ludzi czy też flagi – przyjaciel mój machnął lekceważąco dłonią, pokazując wszem i wobec, że jest ponad tego typu rozrywką – Proponuję, abyśmy zagrali o z góry ustalone stawki. Obojętnie kto wygra, pozwalamy sobie nawzajem odpłynąć, każdy statek w swoją stronę. Nie nękany przez nikogo. –Holmes zerknął ponad niewysokim Foxym na kapitana Jackmana, ten tylko skinął głową. Dobrze wiedział, że przeprawa z załogą Srebrnego Lisa mogłaby być trudna nieproporcjonalnie do efektu, a nawet przegrana. – Jeśli ja wygram, dodatkowo otrzymuję wszystkie wiadomości, jakie pan i pańska załoga zebraliście o załodze Słomkowego Kapelusza.
- Interesujące - Wyraz twarzy pirata świadczył niezbicie o tym, że nie był do końca szczery – A co, jeśli ja wygram?
- Myślę, że kapitan naszej jednostki zdoła poświęcić część składowanego przez nas płótna żaglowego oraz trochę farby, ja zaś ze swej strony mogę zaoferować swe artystyczne zdolności, które objawiają się nie tylko poprzez muzykę. Coś Cię bawi, Johnie? – zwrócił się do mnie, najwyraźniej zauważając mój mimowolny śmiech. Kiedy zaprzeczyłem, zwrócił się do Foxy’ego, którego wyraz twarzy zmienił się ze znudzonego na niedowierzający. – Tak, możemy dać wam nową flagę.
Ku zdumieniu nas wszystkich, z Holmesem włącznie, szyderczy kapitan statku Sexy Foxy zaczął... płakać. Nie był to co prawda dziecięcy płacz przerażenia, czy też żałobny szloch damy, jednak nawet widok samych załzawionych oczu Foxy’ego, sprawił, że odjęło nam mowę. Dopiero Spandam przerwał ciszę, schodząc pod pokład ze słowami:
- Mam dość. Powiedzcie mi, kiedy skończycie tą dziecinadę.
- Rozumiem, że to wyraz zgody na moje warunki? – zapytał mój przyjaciel ocierającego oczy Foxy’ego. Ten natomiast kiwnął szybko głową i wyprostował się z uśmiechem, tym razem nie nękany żadnym wystrzałem.
- Podajcie broń! Turniej czas zacząć! – z początku nikt nie kwapił się z wykonaniem polecenia pirata. Jednak gdy mój przyjaciel zauważył, że Foxy zbyt uwielbia tą grę aby teraz próbować czegoś innego, a wystrzał z broni palnej jest niezbędny by ją rozpocząć, podano im obojgu po pistolecie z jedną kulą. Holmes, za zgodą kapitana Jackmana reprezentujący nasz statek, oddał pierwszy strzał w niebo, wyjątkowo celnie ustrzeliwszy lecącego ptaka. Co potem wiązało się z pokryciem kosztów nie dostarczonych gazet, gdyż zwierzę okazało się być pelikanem pocztowym. Chwilę później rozbrzmiał drugi wystrzał, tym razem z broni Foxy’ego, co oficjalnie rozpoczęło turniej.
- Ile zagramy konkurencji? – spytał pirat, wyjątkowo głośno dopingowany przez swą załogę, bezskutecznie szukając po kieszeniach swych monet.
- Jedną. Oboje mamy więc tylko jedną szansę na zwycięstwo. – Sherlock wyciągnął z powrotem tą samą monetę, którą nam pokazywał. Z cichym pluskiem wrzucił ją w morską toń, poświęcając ją Davy Jonesowi. Co mnie osobiście nieco uraziło, gdyż znany jestem ze swej oszczędności i nie podobało mi się takie marnotrawstwo pieniędzy.
- Niech będzie. – Foxy kiwnął głową – Skoro wybrałeś liczbę konkurencji, ja mam prawo do ich wyboru.
- Masz? – niepewnie spytał Sherlock, w którego książce był zaledwie skrócony odpis zasad turnieju. Odpowiedziało mu skinięcie szpetnej głowy Srebrnego Lisa.
- Konkurencją zaś, w jakiej zamierzam Cię rozłożyć będzie...IIIIFIFIFIFI! Walka bokserska! – pirat uśmiechnął się szyderczo, najwyraźniej sądząc, iż mój przyjaciel nie będzie miał z nim żadnych szans na tym polu.
- Och, świetnie się składa. – Na twarzy detektywa również zagościł uśmiech, świadczący o wcale nie mniejszej pewności siebie niż u Foxy’ego.
Taki był początek pirackiego turnieju Davy Back Fight, w którym stanęli przed sobą największy oszust i kanciarz na Grand Line, oraz mój przyjaciel - najgenialniejszy detektyw, niegdyś wielokrotny czempion w boksie.

Koniec rozdziału drugiego
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cichooo.htw.pl