ryszard bazarnik, koncert na Ĺcianie
Zwierciadło, część pierwsza. 16.04.10 22:43
Uderzył raz. Potem znowu. Okolica zaszumiała, bezgłośnie wyrażając swój niepokój.On zaś wyprowadzał cios za ciosem, tworząc z twarzy przeciwnika krwawą mieszaninę, połączoną nielicznymi całymi, wystającymi koścmi. W końcu odsunął się ze wstrętem, odwracając wzrok od dzieła zniszczenia. Świat wokół zadziwiająco kontrastował się z tym co leżało na ziemi. Luffy splunął. Odszedł krok, kierując twarz w stronę słońca. Nie uszedł nawet kilkunastu metrów, gdy zatrzymał się, i z wahaniem obrócił.
-Już nigdy nie zaczepisz pirata. NIGDY.
Ciche słowa wyrwały się z jego ust, on zaś ponownie zacisnął pięści, opanowując chęć wrócenia się. Uderzenia po raz kolejny. W końcu, rządza krwi ustąpiła, on sam zaś odszedł z tego miejsca, jak gdyby nigdy nic. Leżący zaś, nie podniósł się. Nigdy.
-----------------------------
W zasadzie, nigdy nie lubił morza. Kojarzyło mu się raczej z śmiercią, i idiotycznym bezkresem, jednak nietrudno było mu się dziwić - w końcu nigdy nie był w stanie zaznać rozkoszy prawdziwego zanurzenia się w głębinę. Teraz uniemożliwiał mu to diabelski owoc, kiedyś - niezdarność. Po prostu nie umiał pływać. Skrzywił się, i otrząsnął. Po chwili zakrzyknął.
-No, zbieramy się!
Uśmiech znowu wypłynął mu na usta. Ha, wypłynął. Dobre słowo. Kapitan z trudem przebył kilka kroków, cudem nie zaliczając kontaktu z glebą. Przeklął ów cholerny piasek. Oczywiście, dalej z uśmiechem na ustach. Już się do niego przyzwyczaił. Zabawne, pomyślał. Kiedyś uznawał śmiech za rzecz naturalną, niemal potrzebną. Jak idiota szczerzył się do wszystkiego i wszystkich, każdym ruchem namawiając na kolejną przygodę, przeżytą w Nowym Świecie, jak również żywo dyskutując na temat Skarbu, bądź własnej załogi...
Teraz? Teraz wydoroślał. Nigdy nie wyobrażał sobie, że jego działania wyglądały tak idiotycznie. Traktował przydomek "bezmyślny" jako niemalże pochlebny. W końcu był szczerze obdarowywany nim przez swoich załogantów, a zwłaszcza Nami... Ta w zasadzie, obdarowywała go nim częściej niż powinna, pragnąc uspokoić wyrzuty sumienia na temat własnego skąpstwa w innych dziedzinach.
-Rany... Zdecyduj się wreszcie; jeszcze wczoraj chciałeś zostać tu conajmniej tydzień.
Zoro, jak zresztą zwykle, był wniebowzięty i pełen zapału. Z chęcią graniczącą z nadpobudliwością, zwlókł się z naprędce rozłożonego hamaka, i zmęczony tym działaniem, usnął. Oprócz niego, na brzegu znajdowały się jeszcze trzy osoby - Ussop, Chopper i Brook. Ten ostatni właśnie zaśmiał się gromko, przerywając swoje opowiadanie zaiste śmiesznym i oryginalnym dowcipem na temat swojego serca. Luffy był gotów przysiąc, że słyszy go zaledwie po raz... piąty. W przypadku Brooka, to duże osiągnięcie. Chopper przysłuchiwał się monologowi z zaciekawieniem, i widocznym strachem. Podskoczył, słysząc śmiech towarzysza, zaś jego czoło zdradziło objawy nadmiernego pocenia się. Skulił się, mamrocząc coś w rodzaju przeprosin. Niegdyś na statku prowadzono dyskusję, czy aby ten Ktoś na górze nie pomylił się, pozwalając mu żyć jako renifer. Zgodnie stwierdzono, że bardziej pasowałaby mysz.
Ussop o dziwo, siedział cicho. Tworzył coś, klęcząc przy brzegu. To coś najwyraźniej sprawiało mu kłopoty, gdyż raz po raz zaczepiał o to nosem, kląc siarczyście. W tej chwili rozglądał się, upewniając się czy nikt nie widzi jego dzieła. Widząc, że Luffy nadchodzi, pośpiesznie schował niewielki przedmiot do kieszeni.
-Jak tam na wyspie? Zdawało mi się, że słyszałem wystrzały... Mam bujną wyobraźnię, hehe...
Wymamrotał prędko, kręcąc głową. Kapitan spojrzał na niego, starając się by jego wzrok nie wyglądał na przenikliwy.
-No jasne, co ty, strzały na takim odludziu jak to?
Podrapał się po głowie, i zaśmiał beztrosko. Po chwili założył ręce za głowę, przywdziewając lekko poważniejszy wyraz twarzy. Bardzo LEKKO.
-A gdzie reszta?
-Nami i Robin poszły zwiedzać okolicę, a Franky pilnuje statku - wskazał palcem na zachód, w miejsce, gdzie powinna cumować ich chluba - Chyba kominuje nad jakimiś ulepszeniami... Normalka.
-Co tym razem? Zamawianie pizzy z zachodniego morza jednym guzikiem? - Ussop roześmiał się - A właśnie... co z Sanjim?
-Przecież powiedziałem, Nami i Robin poszły zwiedzać okolicę...
-Rozumiem
Luffy kiwnął głową, po czym polecił Ussopowi dobudzenie Roronory. Ten zabrał się za to z wyjątkową satysfakcją. Brook zaś, skończył swą opowieść, i zadowolony z podziwu Choppera, rozłożył się wygodnie, popijając herbatę. Zaraz... Skąd on ją wziął? A zresztą, nieważne... Kuk już dawno opierdolił załogę za tajemnicze zniknięcie obu termosów. Po prawdzie, i tak używała ich tylko jedna osoba. I ta osoba najwyraźniej poczuła się skrępowana, musząc niemal codziennie je pożyczać... Tak czy inaczej, odtąd siedzieli w milczeniu, czekając na powrót dziewczyn. Po prawie dziesięciu godzinach, dali sobie spokój, i zaniepojeni ruszyli w las. Na poszukiwania.
Zwierciadło, część druga. 17.04.10 9:33
Franky z niepokojem przyglądał się powstałemu szkicowi. Był niemal pewien, że obecny kształt będzie - dosadnie mówiąc, do dupy. Gdyby taka karykatura ujrzała światło dzienne, jego ego ległoby w gruzach. Muszę wymyślić coś innego, pomyślał. Gotów był chwytać się brzytwy, jeśli mogłoby to w jakikolwiek sposób pomóc, lecz niestety, najpierw musiał ją znaleźć. Z rosnącą irytacją zmiął papier w kulkę, i wyrzucił za siebie. W tej samej chwili usłyszał trzask. Dobiegał on z góry. To było zwieńczeniem goryczy, swoistym krańcem nerwów Franky'ego. Wstał, i uderzył w ścianę. Nie zważał na to, że ta pęknęła. Oparł się o nią, dysząc ciężko. Trzask powtórzył się. Jestem beznadziejny, pomyślał. Ten statek jest mojej roboty, więc także jest beznadziejny... wszystko na nim trzeszczy. Wyszedł z pomieszczenia, i udał się w stronę schodów. Może przynajmniej uda się naprawić przyczynę tego hałasu?
Gdy przekroczył kilka pierwszych stopni zakręconego przejścia w górę, jego oczy zostały bezlitośnie zaatakowane światłem dziennym. Kto otworzył te cholerne drzwi, pomyślał, mrużąc oczy. Luffy, znowu grzebałeś w kuchni? Franky wygramolił się na pokład, by stwierdzić, że pokład jest pusty.
-Hej, gdzie się ukrywacie? - Krzyknął, nie kryjąc irytacji - Cholera, mówiłem wam, żebyście zamykali te pieprzone przejście! Chcecie, żeby jakaś zaraza przedostała się do kabin?
Odpowiedziała mu cisza. Westchnął ciężko. Przyszło mu do głowy, że to pewnie kolejna niewydarzona wycieczka. Ach tak... ktoś krzyczał jego imię kilka godzin temu, on zaś był zbyt zajęty, by sprawdzić o co chodzi. Obrócił się na pięcie, z zamiarem zbadania przyczyny trzasków, gdy nagle coś zauważył. Chwilę później legł nieprzytomny.
-----------
-Jesteś pewna, że zostawianie ich samych jest dobrym pomysłem? - Robin nie kryła złych przeczuć. Co jak co, ale Słomiany inteligencją nie grzeszył, a pozostawienie go wśród osobników o podobnej, jeśli nie równej mu inteligencji było niewybaczalnym błędem, i pierwszą drogą do utraty kapitana. Co gorsza, nie tylko jego. - Słyszałam jakby wystrzał...
-Daj spokój, przecież nikt z nich nie posiada broni palnej... Wyluzuj - Nawigatorka była zbyt przejęta bogactwem tutejszej flory, by martwić się o tak bezwartościowych kretynów - Ciekawa jestem, czy ktokolwiek kupiłby te kwiaty - Mruknęła, spoglądając na malownicze zielsko u jej stóp. Po chwili wahania pokręciła głową, i ruszyła dalej.
-Czy wracanie prosto na statek jest rozsądne? Nie powinnyśmy wrócić do Luffy'ego?
-Nawet oni nie są tak głupi, by przypuszczać, że będziemy specjalnie dla nich nadkładać drogi... Poresztą, patrz, nasz statek - Poklepała Robin po ramieniu, i wysunęła się do przodu. Mimo to, jeszcze raz rozejrzała się uważnie. Coś jest nie tak, pomyślała. Po chwili jednak, postanowiła, że zajmie się tym później... Za sobą ujrzała wyróżniające się nawet na tle różnobarwnego lasu, blond włosy Sanjiego. Podążał za dziewczynami w odległości nie większej niż kilkaset metrów. Z nim jesteśmy bezpieczne, uspokoiła samą siebie, i raźnym krokiem powędrowała w stronę okrętu.
-------
Zoro przedzierał się przez krzaki, wycinając ścieżynę. Kierował nim Ussop, który dość dobrze znał kierunki świata, jednak od paru chwil szermierz nie słyszał żadnych komend zza pleców. W końcu zirytowany, odwrócił się.
-No, i gdzie dalej? - Wypalił. Co prawda nie widział jeszcze towarzyszy, ale był pewien, że podążają za nim. Przecież to oczywiste, nie?
-Cóż... myślałem, że to ty wiesz - Z gęstwiny wyłonił się Brook. - Skoro, kiedy dotarłeś do wydeptanej ścieżki, znowu zmieniłeś kierunek, i wszedłeś w las, myślałem, że orientujesz się w terenie...
-Gdzie reszta?
Brook obrócił się z przestrachem. Niczego nie zauważył. Dosłownie - niczego. Tymczasem zapadał zmrok. Po krótkiej naradzie obaj postanowili przeć na przód, by wreszcie wyjść na brzeg, zamiast kręcić się w kółko. I już wkrótce, nieświadomi kierunku, wybrali się na zachód. Byli na tyle daleko, by nie słyszeć eksplozji, która dobiegała z plaży. Jedynie Zoro drgnął niezauważalnie, po czym skarcił się w myślach za idiotyczne rozważania.
-------
-Oby ta wyspa była bezludna - Ussop zaszczękał zębami, co przywodziło na myśl krzyk "pomocy!". Pomoc oczywiście nie nadeszła. Chopper dalej trzymał się z tyłu, schowany za Luffym, natomiast sam Luffy z premedytacją wpatrywał się w drzewa, unikając wzroku towarzysza. Nie udawał radosnego, jak zwykle. Chyba było to niepotrzebne. Po chwili, tknęła go zapadła cisza. Tymczasem, wyszli na ścieżkę.
-Wspaniale - Ucieszył się Ussop - Ta ścieżka prowadzi mniej więcej w kierunku, którym podążamy. Dziwne, że do tej pory jej nie znaleźliśmy!
-Nareszcie coś dobrego - Chopper wyprostował się nieco - Może tędy szły dziewczyny?
-No jasne. Sądzisz, że kręciły by się po krzakach, jak Zoro? A właśnie, gdzie jest Zoro?
Luffy podniósł głowę. Rzeczywiście, nigdzie nie widać szermierza.
-A Brook? - Zapytał zaniepokojony kapitan. Oczywiście, bardziej martwił się o muzyka, który nie posiadał tak gigantycznej siły jak Roronoa.
-Dogonił go, mówiąc że prawdziwy dżentelmen dotrzymuje towarzystwa osamotnionym...
-Coś mi tu śmierdzi.
-Eee... no właśnie, chyba po prostu wziął sobie do serca karcenia Nami, by nie... pierdział w towarzystwie.
-Nieważne - Machnął ręką Luffy - Pewnie po prostu wysunęli się za bardzo naprzód.
Ussop kiwnął głową, po czym w zastanowieniu kopnął kamyk leżący przy ścieżce. Nagle wyrwał się.
-Luffy?
-Tak?
-Jaką mamy pewność, że dziewczyn nie ma na pokładzie? - z wahaniem wypowiedział się snajper - One nigdy nie liczyły się z naszym zdaniem.
Luffy stanął jak wryty, uderzony nagłą myślą. No właśnie, czemu nie?
-Chopper, biegnij w stronę statku. Jeśli spotkasz Zoro i Brooka, powiedz im, żeby zaczekali... Wróć, jeśli na okręcie są dziewczyny.
-Ja... - Zaciął się renifer. Po chwili dokończył pewniej - Tak jest!
Zniknął im z oczu, zanim zdążyli zawołać "powodzenia". Nie wiedzieli nawet, jak bardzo będzie mu potrzebne.
------
Dwójka ludzi siedziała na brzegu, wpatrując się w morze. Do tej pory trwali w milczeniu, ale jeden z nich nagle pokręcił głową.
-Ktoś przedarł się przez czujki. Atakujemy.
-A jeśli to Mugiwara? - Spytał zaniepokojony blondyn. Jego oko było ukryte za opaską, zaś drugie pytająco spoglądało na zabójcę.
-Przecież już się postaraliśmy o rozdzielenie załogi... Jeśli jest w pojedynkę, poradzimy sobie także z Gumowym.
Sura kiwnął głową. Oczywiście, wcale nie bali się słomianego. To tylko daleko wysunięta ostrożność. To tylko ostrożność, powtarzał sobie. Nic nam się nie stanie, a ja wrócę do moich pociech. Przypomniał sobie o trójce dzieci, zostawionych na Zachodnim Morzu, i smętnym wzrokiem ogarnął pustą plażę wokół. Po chwili, okolicą zatrząsł wybuch. Bardzo porządny wybuch.
-O kurwa - Podskoczył Sura. Jimmo skarcił go wzrokiem.
-Przecież wiesz, jakiej skali są moje moce - Westchnął teatralnie, jakby ubolewając nad ignoracją towarzysza - Dobra, koniec. Za trzy godziny ta wyspa będzie całkowicie czysta.
-Nie licząc tych bandytów, których wcześniej na nią zapędziliśmy?
Gładko ogolona twarz Jimma nie poruszyła się. To wystarczyło za odpowiedź. Biedni ludzie, pomyślał. Przyznał jednocześnie, że pomysł wykorzystania ich jako "zwiadowców" okazał się wyśmienity. W końcu który znany pirat zaniepokoiłby się, widząc takie beztalencia?
Kolejny wybuch rozległ się z miejsca, które opuścili. Miejsca, gdzie skrępowany leżał Franky z załogi Słomianych Kapeluszy
-----
O zmroku znaleźli trupa. I szybko od niego odskoczyli, po błyskawicznych oględzinach zmasakrowanej twarzy. Któryś z nich odbiegł w krzaki, i po chwili rozległ się odgłos szybkiego wypróżniania nie tą stroną, co należy, a miejsce ogarnął odór głównie niestrawionej ryby. Reszta bandytów po prostu cofnęła się. Odkąd w mieścinie na wyspie nieopodal zmuszeni zostali do wejścia na statek przez jakiegoś świrniętego typka, los nie był dla nich łaskawy. Mimo starań, by odpłynąć stamtąd jak najdalej, udało im się jedynie osiąść na małej wyspie, i rozproszyć się po wyspie. A teraz najwyraźniej ktoś na nich polował.
-Trzeba powiadomić szefa - wyrwało się któremuś. Wszyscy spojrzeli na niego z przestrachem. Szef według ich przekonań, był równie silny co diabły, i prędzej rozniósłby całą załogę za przerywanie jego spokoju. Ten człowiek kazał by go niesiono na plecach nawet, gdy uciekali z rodzinnego miasta. O nie, wzywanie szefa było ostatecznością. Kilka trupów nie jest tego warte.
-----
Sanji został trochę z tyłu. Dziewczyny powinny już sobie poradzić, do statku pozostało kilka kroków, uspokojał sumienie. Nie mógł nic poradzić na to, że znowu odżyła w nim pasja. Coś mu mówiło, że zbliżali się do zakątka, o którym marzył przez całe życie. Czemu ja tak właściwię o tym marzę, przeszło mu przez myśl. Przecież to idiotyczne, już teraz jestem jednym z najlepszych kuków na tym morzu, przekonywał siebie, jednakże bezskutecznie.. Starał się dołączyć do płci pięknej, by chronić ją do końca, ale... nie mógł. Coś kazało mu zostać z tyłu. Słyszał, że jedną z cech wyróżniających miejsce którego szukał, są Dzwoneczki - małe kwiaty, wręcz niemożliwe do wypatrzenia w gęstwinie. Mimo wszystko próbował je znaleźć, tak gorączkowo przeszukując teren, jakby od tego zależało jego życie. Wkrótce ogarnęła go cisza, przerywana jedynie przez niezbyt głośne przekleństwa kuka. Wzdrygnął się. Gdyby teraz to słyszała Robin, co by o nim pomyślała? Znowu opanowała go ochota powrotu na statek, do swoich Bogiń, i znowu stłumiona została przez Coś. Przez Marzenie.
Po kilku minutach usłyszał wybuch. Ocknął się z fantazji, momentalnie się prostując. O cholera, pomyślał. Hałas nadciągał ze strony plaży. Biegiem udał się w stronę okrętu. Nie czas na Marzenia. Nie czas, cholera! Po chwili jednak, zatrzymał się, i z nadzwyczajnym spokojem znowu zaczął wyszukiwać Dzwoneczka, ignorując drugi wybuch...
Zwierciadło, część trzecia. 18.04.10 9:24
Kiedy Brook skończył katować go miernej jakości dowcipami, Zoro był u kresu sił. Dzięki połączonym wysiłkom Luffy'ego i Ussopa, nie spał już od dwóch dni. Los sprzeniewierzył się przeciwko jemu, dając mu do towarzystwa osobę, która spędziła w samotności więcej lat, niż liczy sobie on sam. Westchnął ciężko, i płaskim cięciem rozerwał kolczaste krzewy, które prześladowały go od początku wędrówki. W końcu Roronoa upadł na ziemię, nie czując żadnego pociągu do wstania. Do życia również.
-Już dłużej nie mogę - wyjaśnił Brookowi - Przez tych cholernych idiotów nie śpię już od kilku dni.
-Rozumiem, rozumiem - Brook nie przejął się tym faktem. Usiadł, i zerknął podejrzliwie na szermierza. Po chwili, z lekkim wahaniem wyjął termos z torby, którą niósł na ramieniu. Zoro spojrzał w drugą stronę, dając znak, że mało obchodzą go porachunki załogi z Sanjim, i oparł się o drzewo... Już miał zamknąć powieki, i ułożyć się do snu, gdy głośny trzask kazał mu spoglądnąć w górę. Przeklął wszystkie pierdolone lasy, i odturlał się w bok. W samą porę, bowiem drzewo, o które się oparł, ułamało się w połowie, i postanowiło złośliwie runąć na miejsce, gdzie przed chwilą znajdowała się jego głowa. Co gorsza, ktoś mu w tym dopomógł. Ten ktoś kucnął właśnie kilkadziesiąt metrów od odpoczywającej dwójki, i uśmiechał się pogardliwie.
-Wypierdalać stąd. To mój teren. - Jego głos był ostry, nawykły do rozkazywania. Na ogół, jego polecenia były spełniane, gdyż ton jego głosu nie dopuszczał odmowy.
-Czy to nie miała być czasem bezludna wyspa? - Brook uznał ten moment za dobry do wypytywania przyjaciela. Zoro kiwnął głową.
-Raczej. Zresztą, zaraz na powrót będzie... Daj mi chwilę.
Barczysty mężczyzna wstał, i zaśmiał się gromko.
-Nie podejrzewałem, że tacy z was spryciarze. Nazywam się Horin, i zaraz to moje będzie na wierzchu!
-Ciekawe... - Wycedził Zoro, wyciągając dwie katany. Zaklął, zataczając się lekko. Spać mi się chce, pomyślał, krzyżując ze sobą oba ostrza.
---------
-Może wyjdziemy z tego gąszczu, zanim ktoś nas zaatakuje? - Zaproponował jeden z rzezimieszków. Cała grupa spojrzała na niego niezbyt przytomnym wzrokiem, i po chwili każdy począł energicznie kiwać głową. Wycofali się, z początku prędko, zwolnili dopiero, gdy trup towarzysza zniknął im z oczu. Zbita w kupę gromada emanowała niepewnością i strachem - nie przywykli do walki. W mieście, z którego pochodzili, walka nie była konieczna, zaś nawykły do niej był tylko jeden członek bandy - Aro Gure. Osobnik ten wysunął się na przód, i błyskawicznie objął dowództwo nad bezładną kupą. Otumanieni bandyci nawet nie pomyśleli o tym, że wykonywanie rozkazów zwykłego oprycha może być w jakikolwiek sposób ujmujące. Po niecałej godzinie dotarli na plażę.
-Hej, coś tam leży - Zawołał jeden z bandytów, cofając się o krok - Cholera jasna, to ciało!
-Kolejny z nas? - Zdziwił się Aro.
-Nie, skądże. Nikt z naszych nie paraduje w samych gaciach - Strach wyparował niczym naprawdę gorąca woda. Jak można obawiać się golasa? Teren wokół niego wyglądał jak jedna wielka sztuka zniszczenia. Jakby pokręcony artysta bytował w tych okolicach. W miarę całe wydawało się jedynie ciało leżące na plaży. Tymczasem, Franky podniósł się, mętnym wzrokiem ogarniając okolicę. Spostrzegł grupę ludzi, zmierzającą w jego kierunku.
-Więc to wy, cholera - Mruknął cicho, szybko analizując swój stan - Szkoda tylko, że nie wiecie z kim zadarliście...
-Tylko nie uciekajcie - przestrzegł Aro - Z pewnością nie pokona nas jeden człowiek...
---------
Sanji ocknął się z bólem głowy. Stwierdził, że gorączka minęła. Zaraz, jaka gorączka, pomyślał skonsternowany. Czemu jestem w lesie? Gdzie Nami i Robin? Dlaczego tu jest tak cicho? Ciągle szumiało mu w głowie. Czuł, że nie da rady wstać. W końcu udało mu się mniej więcej złapać równowagę, i szeroko rozstawiając nogi wrócić do pozycji pionowej, jednak dalej nie był w stanie ujść ni kroku. Jego potężne zazwyczaj nogi wydawały się być z żelaza. Zastanawiało go, jaką by teraz posiadał siłę, gdyby mógł poruszyć takimi kończynami. W końcu, otrząsnął się kompletnie, i chwiejnym krokiem podążył w stronę, gdzie jak miał nadzieję, kończy się las. Dalej nie wiedział, jakim sposobem do niego trafił, ale wiedział, że wszystko wróci na swoje miejsce, jeśli z niego wyjdzie.
Po ledwie kilkudziesięciu minutach wyszedł na drogę. Nie wiedział dokąd prowadzi, nie wiedział nawet którędy chodził wcześniej, wiedział za to, że ta jest INNA. Od czego inna, tego niestety nie wiedział. Pozostawało mu wierzyć, że jest INNA, bo lepsza, skierował się więc w stronę brzegu, i szedł, walcząc z nieustającym bólem głowy.
---------
-Pewien jesteś, że ten gość zginął? - Spytał Sura, obracając się, by jeszcze raz spojrzeć w tył. Co prawda, był w stanie ujrzeć tylko krzaki, nie zmieniało to jednak faktu, że huk wydawał się cichy jak na eksplozję.
-Zwykły człowiek by tego nie przeżył - Odpowiedział mu zabójca.
-Nikt z tej załogi nie jest normalny. A zwłaszcza nie on - Blondyn cudem powstrzymał się od wywrócenia oczyma, pokręcił jednak głową, próbując ukryć swój niepokój.
-Co to ma znaczyć? - Jimmo stanął jak wryty, i obrócił się. Złapał towarzysza za koszulę, i bezwzględnym wzrokiem wpatrzył się w jego źrenice. Sura był pewien, że jeszcze chwila, i zacznie się dusić. Siła wylewała się od tego człowieka, jak gdyby jego ciało było tylko osłoną, kryjącą dziką furię.
-On... jest cyborgiem, nie?
Jimmo wzmocnił uścisk, i po chwili rzucił Surą na pobliską skałę. Jego nozdrza na przemian rozszerzały się i kurczyły. Wyglądał jak dzik, który został wyzwany na pojedynek z małą, brudną świnką. Mężczyzna uderzył o kamień bokiem, i zwalił się na ziemię, oddychając ciężko.
-Nie mówiłeś mi tego, cholera! A zresztą...
Uspokoił się, i bez słowa ruszył dalej. Spojrzał tylko za siebie, chłodnym wzrokiem omiatając Surę. Z niewiadomych przyczyn, mężczyzna został wręcz zmuszony do wstania, a jego nogi poniosły go same w stronę zabójcy. Mimo to, zachował na tyle rozsądku, by utrzymywać bezpieczny dystans kilkunastu metrów... Chociaż... kto wie, czy bezpieczny?
Po niecałej godzinie znowu wyszli na brzeg, zaś ich oczom ukazał się statek. Okolica byłaby całkowicie odludna, gdyby nie dwie dziewczyny wbiegające na pokład. Nawet z tak dużej odległości można było poznać, że są solidnie wystraszone. Dało się również słyszeć powtarzany co chwila okrzyk. "Franky!" Nie doczekały się odpowiedzi. Prawdę mówiąc, nawet na nią nie czekały. Po prostu zagłębiły się w statek, znikając w schodach prowadzących pod pokład.
-Wspaniale - Mruknął Jimmo. - Streszczajmy się, nim przybiegnie tu reszta tych pierdolonych piratów...
----------
Chopper biegł, nie zważając na krwawiące kopyta. Bał się tego, że nie wytrzyma i zwolni. A wtedy ktoś go zaatakuje. Renifer był pewien, że nie ma szans z nikim, kto poradził sobie z Sanjim. Prosił - co prawda nie wiedział kogo, ale prosił, żeby to tajemnicze zniknięcie okazało się nieprawdą, dziewczyny zaś chowają się w swoich kajutach na okręcie. Marzył, by przez te prośby chociaż odrobinę mu ulżyło, jednak tak się nie stało. Dalej odczuwał przeraźliwy ból w boku, będący pozostałością po niedawno stoczonych walkach, ale bardziej dotkliwy od bólu okazał się właśnie strach. W końcu już tyle razy od śmierci dzieliła go już cienka granica w postaci Luffyego. Wcale nie cienka, zaprzeczył, odsuwając własne problemy na bok. Kapitan powierzył mi zadanie. On na mnie liczy! Po chwili jednak dobiegło do niego echo eksplozji. Nagłe ciepło sprawiło, że stracił równowagę. Błyskawicznie podniósł się, i z lękiem rozejrzał. Po chwili jego zmysły zarejestrowały kolejny wybuch. W tej samej chwili, Chopper poczuł... spokój. Wyprostował się dumnie, i bez cienia dawnego strachu podążył w stronę statku. Już nie bolały go rany. Jakie rany, spytał się w duchu. Jestem mężczyzną. W miarę zbliżania się do celu, coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że z niecierpliwością czeka na walkę. Podobało mu się to uczucie.
----
Luffy rozglądał się uważnie, jednocześnie bacznie nasłuchując odgłosów. Wzdrygał się, gdy któreś z licznych w lasach gatunków zwierząt wydawało z siebie charakterystyczne dźwięku, i z nadzieją podnosił oczy, gdy wszystko wokół cichnęło. Ussop nie miał czasu na jakiekolwiek poszukiwania, zbyt zajęty był własną osobą. Nerwowo przebierał w torbie przewieszonej przez ramię, mrucząc pod nosem najwyraźniej nazwy technik, jakie może użyć. Słomiany westchnął, gdy kolejny okres ciszy nie przyniósł żadnych wieści. Podjął rozmowę.
-Ussop... Nie chcę cię straszyć, ale...
-Że... co, do jasnej cholery? - Łamliwym głosem spytał się Ussop. Ton, jakim to wypowiedział, wskazywał na cichą nadzieję, na nagłe oświadczenie Luffyego "że to wszystko jest żartem". Niestety, zawiódł się, bowiem kapitan ciągnął dalej.
-Ta wyspa jest zamieszkana - Stwierdził stanowczo Luffy, patrząc snajperowi prosto w oczy - Musiałem ci to powiedzieć, nie chcę stracić nikogo z załogi...
-Ale czemu nie powiedziałeś tego wcześniej? - Nie dowierzał Ussop. - To przez ciebie teraz mamy takie kłopoty?
-Spotkałem jakiegoś człowieka, gdy udałem się na spacer. Ja... nie powiedziałem tego, bo nie pamiętam co się wtedy stało. Zupełnie, jakby on był tylko snem. Ale zbyt dobrze go pamiętam, by NAPRAWDĘ okazał się snem...
-Jesteś pewien, że nic nam nie grozi? - Jego towarzysz nie zwrócił nawet uwagi na to, że Luffy wypowiedział dwa pełne zdania, które były mądre. W normalnych okolicznościach, każdy kto dłużej obcował ze Słomianym, potraktowałby to jako fenomen, teraz jednak snajper był zbyt przestraszony, by czepiać się szczegółów.
Dalej podążali w milczeniu. Biegiem puścili się dopiero wtedy, gdy usłyszeli dwa następujące po sobie wybuchy.
---------
Załoga Słomianego Kapelusza składała się z osób albo nadmiernie odważnych, albo przesadnie strachliwych. Nie trzeba było zgadywać, do jakiej kategorii należała Nami, a jej zmętniałe oczy tylko ułatwiały i tak prosty podział. Nie, nie była przestraszona. Była przerażona. PRZERAŻONA. Nie dość, że zniknął Sanji, co już było powodem do zmartwień - w końcu ten typ człowieka nie pozostawiłby dam na pastwę spokoju;gdy usłyszała wybuchy z pobliskiej plaży, nabrała pewności, że bierze udział w czymś dziwnym. Zresztą, nie tylko ona - nawet Robin, odznaczająca się stoickim spokojem, wydawała się być poruszona. I gdzie podział się ten cholerny Franky? Nie widać go było na pokładzie, a przecież Słoneczna Podróż była jego jedynym, dalej istniejącym skarbem, którą chronił ze wszelkich sił. W takim razie, co on teraz robi? Popija colę? Zdenerwowana Nami wbiegła na pokład, krzycząc imię szkutnika. Odpowiedziała jej cisza. Oczywistym jest, że cisza nie zwiastuje niczego dobrego....
Tak było też i tym razem.
Pod względem pisemnym fik jak najbardziej poprawny, niestety fabuła kuleje. Historia co prawda nie jest niemiłosiernie nudna czy odpychająca, ale również nie posiada niczego, co mogłoby zaciekawić czytelnika. Nie podoba mi się też pomysł z poważnym Słomianym Kapeluszem, ale to kwestia osobistych upodobań
Niegdyś na statku prowadzono dyskusję, czy aby ten Ktoś na górze nie pomylił się, przydzielając mu owoc renifera. Zgodnie stwierdzono, że bardziej pasowałaby mysz.
Chopper to był reniferem od urodzenia, zjadł owoc człowieka. Jak by zjadł mysz to byłby renifero - myszą
O ja pitolę. Fail o_o... Zapomniałem, patrząc na innych użytkowników zoan...
Edit: Tak czy siak, poprawiłem, bo to żalowe było.
Zwierciadło, część druga.
Franky z niepokojem przyglądał się powstałemu szkicowi. Był niemal pewien, że obecny kształt będzie - dosadnie mówiąc, do dupy. Gdyby taka karykatura ujrzała światło dzienne, jego ego ległoby w gruzach. Muszę wymyślić coś innego, pomyślał. Gotów był chwytać się brzytwy, jeśli mogłoby to w jakikolwiek sposób pomóc, lecz niestety, najpierw musiał ją znaleźć. Z rosnącą irytacją zmiął papier w kulkę, i wyrzucił za siebie. W tej samej chwili usłyszał trzask. Dobiegał on z góry. To było zwieńczeniem goryczy, swoistym krańcem nerwów Franky'ego. Wstał, i uderzył w ścianę. Nie zważał na to, że ta pęknęła. Oparł się o nią, dysząc ciężko. Trzask powtórzył się. Jestem beznadziejny, pomyślał. Ten statek jest mojej roboty, więc także jest beznadziejny... wszystko na nim trzeszczy. Wyszedł z pomieszczenia, i udał się w stronę schodów. Może przynajmniej uda się naprawić przyczynę tego hałasu?
Gdy przekroczył kilka pierwszych stopni zakręconego przejścia w górę, jego oczy zostały bezlitośnie zaatakowane światłem dziennym. Kto otworzył te cholerne drzwi, pomyślał, mrużąc oczy. Luffy, znowu grzebałeś w kuchni? Franky wygramolił się na pokład, by stwierdzić, że pokład jest pusty.
-Hej, gdzie się ukrywacie? - Krzyknął, nie kryjąc irytacji - Cholera, mówiłem wam, żebyście zamykali te pieprzone przejście! Chcecie, żeby jakaś zaraza przedostała się do kabin?
Odpowiedziała mu cisza. Westchnął ciężko. Przyszło mu do głowy, że to pewnie kolejna niewydarzona wycieczka. Ach tak... ktoś krzyczał jego imię kilka godzin temu, on zaś był zbyt zajęty, by sprawdzić o co chodzi. Obrócił się na pięcie, z zamiarem zbadania przyczyny trzasków, gdy nagle coś zauważył. Chwilę później legł nieprzytomny.
-----------
-Jesteś pewna, że zostawianie ich samych jest dobrym pomysłem? - Robin nie kryła złych przeczuć. Co jak co, ale Słomiany inteligencją nie grzeszył, a pozostawienie go wśród osobników o podobnej, jeśli nie równej mu inteligencji było niewybaczalnym błędem, i pierwszą drogą do utraty kapitana. Co gorsza, nie tylko jego. - Słyszałam jakby wystrzał...
-Daj spokój, przecież nikt z nich nie posiada broni palnej... Wyluzuj - Nawigatorka była zbyt przejęta bogactwem tutejszej flory, by martwić się o tak bezwartościowych kretynów - Ciekawa jestem, czy ktokolwiek kupiłby te kwiaty - Mruknęła, spoglądając na malownicze zielsko u jej stóp. Po chwili wahania pokręciła głową, i ruszyła dalej.
-Czy wracanie prosto na statek jest rozsądne? Nie powinnyśmy wrócić do Luffy'ego?
-Nawet oni nie są tak głupi, by przypuszczać, że będziemy specjalnie dla nich nadkładać drogi... Poresztą, patrz, nasz statek - Poklepała Robin po ramieniu, i wysunęła się do przodu. Mimo to, jeszcze raz rozejrzała się uważnie. Coś jest nie tak, pomyślała. Po chwili jednak, postanowiła, że zajmie się tym później... Za sobą ujrzała wyróżniające się nawet na tle różnobarwnego lasu, blond włosy Sanjiego. Podążał za dziewczynami w odległości nie większej niż kilkaset metrów. Z nim jesteśmy bezpieczne, uspokoiła samą siebie, i raźnym krokiem powędrowała w stronę okrętu.
-------
Zoro przedzierał się przez krzaki, wycinając ścieżynę. Kierował nim Ussop, który dość dobrze znał kierunki świata, jednak od paru chwil szermierz nie słyszał żadnych komend zza pleców. W końcu zirytowany, odwrócił się.
-No, i gdzie dalej? - Wypalił. Co prawda nie widział jeszcze towarzyszy, ale był pewien, że podążają za nim. Przecież to oczywiste, nie?
-Cóż... myślałem, że to ty wiesz - Z gęstwiny wyłonił się Brook. - Skoro, kiedy dotarłeś do wydeptanej ścieżki, znowu zmieniłeś kierunek, i wszedłeś w las, myślałem, że orientujesz się w terenie...
-Gdzie reszta?
Brook obrócił się z przestrachem. Niczego nie zauważył. Dosłownie - niczego. Tymczasem zapadał zmrok. Po krótkiej naradzie obaj postanowili przeć na przód, by wreszcie wyjść na brzeg, zamiast kręcić się w kółko. I już wkrótce, nieświadomi kierunku, wybrali się na zachód. Byli na tyle daleko, by nie słyszeć eksplozji, która dobiegała z plaży. Jedynie Zoro drgnął niezauważalnie, po czym skarcił się w myślach za idiotyczne rozważania.
-------
-Oby ta wyspa była bezludna - Ussop zaszczękał zębami, co przywodziło na myśl krzyk "pomocy!". Pomoc oczywiście nie nadeszła. Chopper dalej trzymał się z tyłu, schowany za Luffym, natomiast sam Luffy z premedytacją wpatrywał się w drzewa, unikając wzroku towarzysza. Nie udawał radosnego, jak zwykle. Chyba było to niepotrzebne. Po chwili, tknęła go zapadła cisza. Tymczasem, wyszli na ścieżkę.
-Wspaniale - Ucieszył się Ussop - Ta ścieżka prowadzi mniej więcej w kierunku, którym podążamy. Dziwne, że do tej pory jej nie znaleźliśmy!
-Nareszcie coś dobrego - Chopper wyprostował się nieco - Może tędy szły dziewczyny?
-No jasne. Sądzisz, że kręciły by się po krzakach, jak Zoro? A właśnie, gdzie jest Zoro?
Luffy podniósł głowę. Rzeczywiście, nigdzie nie widać szermierza.
-A Brook? - Zapytał zaniepokojony kapitan. Oczywiście, bardziej martwił się o muzyka, który nie posiadał tak gigantycznej siły jak Roronoa.
-Dogonił go, mówiąc że prawdziwy dżentelmen dotrzymuje towarzystwa osamotnionym...
-Coś mi tu śmierdzi.
-Eee... no właśnie, chyba po prostu wziął sobie do serca karcenia Nami, by nie... pierdział w towarzystwie.
-Nieważne - Machnął ręką Luffy - Pewnie po prostu wysunęli się za bardzo naprzód.
Ussop kiwnął głową, po czym w zastanowieniu kopnął kamyk leżący przy ścieżce. Nagle wyrwał się.
-Luffy?
-Tak?
-Jaką mamy pewność, że dziewczyn nie ma na pokładzie? - z wahaniem wypowiedział się snajper - One nigdy nie liczyły się z naszym zdaniem.
Luffy stanął jak wryty, uderzony nagłą myślą. No właśnie, czemu nie?
-Chopper, biegnij w stronę statku. Jeśli spotkasz Zoro i Brooka, powiedz im, żeby zaczekali... Wróć, jeśli na okręcie są dziewczyny.
-Ja... - Zaciął się renifer. Po chwili dokończył pewniej - Tak jest!
Zniknął im z oczu, zanim zdążyli zawołać "powodzenia". Nie wiedzieli nawet, jak bardzo będzie mu potrzebne.
------
Dwójka ludzi siedziała na brzegu, wpatrując się w morze. Do tej pory trwali w milczeniu, ale jeden z nich nagle pokręcił głową.
-Ktoś przedarł się przez czujki. Atakujemy.
-A jeśli to Mugiwara? - Spytał zaniepokojony blondyn. Jego oko było ukryte za opaską, zaś drugie pytająco spoglądało na zabójcę.
-Przecież już się postaraliśmy o rozdzielenie załogi... Jeśli jest w pojedynkę, poradzimy sobie także z Gumowym.
Sura kiwnął głową. Oczywiście, wcale nie bali się słomianego. To tylko daleko wysunięta ostrożność. To tylko ostrożność, powtarzał sobie. Nic nam się nie stanie, a ja wrócę do moich pociech. Przypomniał sobie o trójce dzieci, zostawionych na Zachodnim Morzu, i smętnym wzrokiem ogarnął pustą plażę wokół. Po chwili, okolicą zatrząsł wybuch. Bardzo porządny wybuch.
-O kurwa - Podskoczył Sura. Jimmo skarcił go wzrokiem.
-Przecież wiesz, jakiej skali są moje moce - Westchnął teatralnie, jakby ubolewając nad ignoracją towarzysza - Dobra, koniec. Za trzy godziny ta wyspa będzie całkowicie czysta.
-Nie licząc tych bandytów, których wcześniej na nią zapędziliśmy?
Gładko ogolona twarz Jimma nie poruszyła się. To wystarczyło za odpowiedź. Biedni ludzie, pomyślał. Przyznał jednocześnie, że pomysł wykorzystania ich jako "zwiadowców" okazał się wyśmienity. W końcu który znany pirat zaniepokoiłby się, widząc takie beztalencia?
Kolejny wybuch rozległ się z miejsca, które opuścili. Miejsca, gdzie skrępowany leżał Franky z załogi Słomianych Kapeluszy
-----
O zmroku znaleźli trupa. I szybko od niego odskoczyli, po błyskawicznych oględzinach zmasakrowanej twarzy. Któryś z nich odbiegł w krzaki, i po chwili rozległ się odgłos szybkiego wypróżniania nie tą stroną, co należy, a miejsce ogarnął odór głównie niestrawionej ryby. Reszta bandytów po prostu cofnęła się. Odkąd w mieścinie na wyspie nieopodal zmuszeni zostali do wejścia na statek przez jakiegoś świrniętego typka, los nie był dla nich łaskawy. Mimo starań, by odpłynąć stamtąd jak najdalej, udało im się jedynie osiąść na małej wyspie, i rozproszyć się po wyspie. A teraz najwyraźniej ktoś na nich polował.
-Trzeba powiadomić szefa - wyrwało się któremuś. Wszyscy spojrzeli na niego z przestrachem. Szef według ich przekonań, był równie silny co diabły, i prędzej rozniósłby całą załogę za przerywanie jego spokoju. Ten człowiek kazał by go niesiono na plecach nawet, gdy uciekali z rodzinnego miasta. O nie, wzywanie szefa było ostatecznością. Kilka trupów nie jest tego warte.
-----
Sanji został trochę z tyłu. Dziewczyny powinny już sobie poradzić, do statku pozostało kilka kroków, uspokojał sumienie. Nie mógł nic poradzić na to, że znowu odżyła w nim pasja. Coś mu mówiło, że zbliżali się do zakątka, o którym marzył przez całe życie. Czemu ja tak właściwię o tym marzę, przeszło mu przez myśl. Przecież to idiotyczne, już teraz jestem jednym z najlepszych kuków na tym morzu, przekonywał siebie, jednakże bezskutecznie.. Starał się dołączyć do płci pięknej, by chronić ją do końca, ale... nie mógł. Coś kazało mu zostać z tyłu. Słyszał, że jedną z cech wyróżniających miejsce którego szukał, są Dzwoneczki - małe kwiaty, wręcz niemożliwe do wypatrzenia w gęstwinie. Mimo wszystko próbował je znaleźć, tak gorączkowo przeszukując teren, jakby od tego zależało jego życie. Wkrótce ogarnęła go cisza, przerywana jedynie przez niezbyt głośne przekleństwa kuka. Wzdrygnął się. Gdyby teraz to słyszała Robin, co by o nim pomyślała? Znowu opanowała go ochota powrotu na statek, do swoich Bogiń, i znowu stłumiona została przez Coś. Przez Marzenie.
Po kilku minutach usłyszał wybuch. Ocknął się z fantazji, momentalnie się prostując. O cholera, pomyślał. Hałas nadciągał ze strony plaży. Biegiem udał się w stronę okrętu. Nie czas na Marzenia. Nie czas, cholera! Po chwili jednak, zatrzymał się, i z nadzwyczajnym spokojem znowu zaczął wyszukiwać Dzwoneczka, ignorując drugi wybuch...
Dodałem daty, to chyba lepszy pomysł. Wolę oprócz dodania w new poście, zachować spójny ciąg, bo sytuacja mi się plącze, i trudno by ją zrozumieć, gdy ma się do dyspozycji jeden fragment. Poresztą, zrobiłem również pseudo "mapę", a tak właściwie po prostu wizualne rozmieszczenie postaci i sytuacji.
Zwierciadło, część trzecia. 18.04.10 9:24
Kiedy Brook skończył katować go miernej jakości dowcipami, Zoro był u kresu sił. Dzięki połączonym wysiłkom Luffy'ego i Ussopa, nie spał już od dwóch dni. Los sprzeniewierzył się przeciwko jemu, dając mu do towarzystwa osobę, która spędziła w samotności więcej lat, niż liczy sobie on sam. Westchnął ciężko, i płaskim cięciem rozerwał kolczaste krzewy, które prześladowały go od początku wędrówki. W końcu Roronoa upadł na ziemię, nie czując żadnego pociągu do wstania. Do życia również.
-Już dłużej nie mogę - wyjaśnił Brookowi - Przez tych cholernych idiotów nie śpię już od kilku dni.
-Rozumiem, rozumiem - Brook nie przejął się tym faktem. Usiadł, i zerknął podejrzliwie na szermierza. Po chwili, z lekkim wahaniem wyjął termos z torby, którą niósł na ramieniu. Zoro spojrzał w drugą stronę, dając znak, że mało obchodzą go porachunki załogi z Sanjim, i oparł się o drzewo... Już miał zamknąć powieki, i ułożyć się do snu, gdy głośny trzask kazał mu spoglądnąć w górę. Przeklął wszystkie pierdolone lasy, i odturlał się w bok. W samą porę, bowiem drzewo, o które się oparł, ułamało się w połowie, i postanowiło złośliwie runąć na miejsce, gdzie przed chwilą znajdowała się jego głowa. Co gorsza, ktoś mu w tym dopomógł. Ten ktoś kucnął właśnie kilkadziesiąt metrów od odpoczywającej dwójki, i uśmiechał się pogardliwie.
-Wypierdalać stąd. To mój teren. - Jego głos był ostry, nawykły do rozkazywania. Na ogół, jego polecenia były spełniane, gdyż ton jego głosu nie dopuszczał odmowy.
-Czy to nie miała być czasem bezludna wyspa? - Brook uznał ten moment za dobry do wypytywania przyjaciela. Zoro kiwnął głową.
-Raczej. Zresztą, zaraz na powrót będzie... Daj mi chwilę.
Barczysty mężczyzna wstał, i zaśmiał się gromko.
-Nie podejrzewałem, że tacy z was spryciarze. Nazywam się Horin, i zaraz to moje będzie na wierzchu!
-Ciekawe... - Wycedził Zoro, wyciągając dwie katany. Zaklął, zataczając się lekko. Spać mi się chce, pomyślał, krzyżując ze sobą oba ostrza.
---------
-Może wyjdziemy z tego gąszczu, zanim ktoś nas zaatakuje? - Zaproponował jeden z rzezimieszków. Cała grupa spojrzała na niego niezbyt przytomnym wzrokiem, i po chwili każdy począł energicznie kiwać głową. Wycofali się, z początku prędko, zwolnili dopiero, gdy trup towarzysza zniknął im z oczu. Zbita w kupę gromada emanowała niepewnością i strachem - nie przywykli do walki. W mieście, z którego pochodzili, walka nie była konieczna, zaś nawykły do niej był tylko jeden członek bandy - Aro Gure. Osobnik ten wysunął się na przód, i błyskawicznie objął dowództwo nad bezładną kupą. Otumanieni bandyci nawet nie pomyśleli o tym, że wykonywanie rozkazów zwykłego oprycha może być w jakikolwiek sposób ujmujące. Po niecałej godzinie dotarli na plażę.
-Hej, coś tam leży - Zawołał jeden z bandytów, cofając się o krok - Cholera jasna, to ciało!
-Kolejny z nas? - Zdziwił się Aro.
-Nie, skądże. Nikt z naszych nie paraduje w samych gaciach - Strach wyparował niczym naprawdę gorąca woda. Jak można obawiać się golasa? Teren wokół niego wyglądał jak jedna wielka sztuka zniszczenia. Jakby pokręcony artysta bytował w tych okolicach. W miarę całe wydawało się jedynie ciało leżące na plaży. Tymczasem, Franky podniósł się, mętnym wzrokiem ogarniając okolicę. Spostrzegł grupę ludzi, zmierzającą w jego kierunku.
-Więc to wy, cholera - Mruknął cicho, szybko analizując swój stan - Szkoda tylko, że nie wiecie z kim zadarliście...
-Tylko nie uciekajcie - przestrzegł Aro - Z pewnością nie pokona nas jeden człowiek...
---------
Sanji ocknął się z bólem głowy. Stwierdził, że gorączka minęła. Zaraz, jaka gorączka, pomyślał skonsternowany. Czemu jestem w lesie? Gdzie Nami i Robin? Dlaczego tu jest tak cicho? Ciągle szumiało mu w głowie. Czuł, że nie da rady wstać. W końcu udało mu się mniej więcej złapać równowagę, i szeroko rozstawiając nogi wrócić do pozycji pionowej, jednak dalej nie był w stanie ujść ni kroku. Jego potężne zazwyczaj nogi wydawały się być z żelaza. Zastanawiało go, jaką by teraz posiadał siłę, gdyby mógł poruszyć takimi kończynami. W końcu, otrząsnął się kompletnie, i chwiejnym krokiem podążył w stronę, gdzie jak miał nadzieję, kończy się las. Dalej nie wiedział, jakim sposobem do niego trafił, ale wiedział, że wszystko wróci na swoje miejsce, jeśli z niego wyjdzie.
Po ledwie kilkudziesięciu minutach wyszedł na drogę. Nie wiedział dokąd prowadzi, nie wiedział nawet którędy chodził wcześniej, wiedział za to, że ta jest INNA. Od czego inna, tego niestety nie wiedział. Pozostawało mu wierzyć, że jest INNA, bo lepsza, skierował się więc w stronę brzegu, i szedł, walcząc z nieustającym bólem głowy.
---------
-Pewien jesteś, że ten gość zginął? - Spytał Sura, obracając się, by jeszcze raz spojrzeć w tył. Co prawda, był w stanie ujrzeć tylko krzaki, nie zmieniało to jednak faktu, że huk wydawał się cichy jak na eksplozję.
-Zwykły człowiek by tego nie przeżył - Odpowiedział mu zabójca.
-Nikt z tej załogi nie jest normalny. A zwłaszcza nie on - Blondyn cudem powstrzymał się od wywrócenia oczyma, pokręcił jednak głową, próbując ukryć swój niepokój.
-Co to ma znaczyć? - Jimmo stanął jak wryty, i obrócił się. Złapał towarzysza za koszulę, i bezwzględnym wzrokiem wpatrzył się w jego źrenice. Sura był pewien, że jeszcze chwila, i zacznie się dusić. Siła wylewała się od tego człowieka, jak gdyby jego ciało było tylko osłoną, kryjącą dziką furię.
-On... jest cyborgiem, nie?
Jimmo wzmocnił uścisk, i po chwili rzucił Surą na pobliską skałę. Jego nozdrza na przemian rozszerzały się i kurczyły. Wyglądał jak dzik, który został wyzwany na pojedynek z małą, brudną świnką. Mężczyzna uderzył o kamień bokiem, i zwalił się na ziemię, oddychając ciężko.
-Nie mówiłeś mi tego, cholera! A zresztą...
Uspokoił się, i bez słowa ruszył dalej. Spojrzał tylko za siebie, chłodnym wzrokiem omiatając Surę. Z niewiadomych przyczyn, mężczyzna został wręcz zmuszony do wstania, a jego nogi poniosły go same w stronę zabójcy. Mimo to, zachował na tyle rozsądku, by utrzymywać bezpieczny dystans kilkunastu metrów... Chociaż... kto wie, czy bezpieczny?
Po niecałej godzinie znowu wyszli na brzeg, zaś ich oczom ukazał się statek. Okolica byłaby całkowicie odludna, gdyby nie dwie dziewczyny wbiegające na pokład. Nawet z tak dużej odległości można było poznać, że są solidnie wystraszone. Dało się również słyszeć powtarzany co chwila okrzyk. "Franky!" Nie doczekały się odpowiedzi. Prawdę mówiąc, nawet na nią nie czekały. Po prostu zagłębiły się w statek, znikając w schodach prowadzących pod pokład.
-Wspaniale - Mruknął Jimmo. - Streszczajmy się, nim przybiegnie tu reszta tych pierdolonych piratów...
----------
Chopper biegł, nie zważając na krwawiące kopyta. Bał się tego, że nie wytrzyma i zwolni. A wtedy ktoś go zaatakuje. Renifer był pewien, że nie ma szans z nikim, kto poradził sobie z Sanjim. Prosił - co prawda nie wiedział kogo, ale prosił, żeby to tajemnicze zniknięcie okazało się nieprawdą, dziewczyny zaś chowają się w swoich kajutach na okręcie. Marzył, by przez te prośby chociaż odrobinę mu ulżyło, jednak tak się nie stało. Dalej odczuwał przeraźliwy ból w boku, będący pozostałością po niedawno stoczonych walkach, ale bardziej dotkliwy od bólu okazał się właśnie strach. W końcu już tyle razy od śmierci dzieliła go już cienka granica w postaci Luffyego. Wcale nie cienka, zaprzeczył, odsuwając własne problemy na bok. Kapitan powierzył mi zadanie. On na mnie liczy! Po chwili jednak dobiegło do niego echo eksplozji. Nagłe ciepło sprawiło, że stracił równowagę. Błyskawicznie podniósł się, i z lękiem rozejrzał. Po chwili jego zmysły zarejestrowały kolejny wybuch. W tej samej chwili, Chopper poczuł... spokój. Wyprostował się dumnie, i bez cienia dawnego strachu podążył w stronę statku. Już nie bolały go rany. Jakie rany, spytał się w duchu. Jestem mężczyzną. W miarę zbliżania się do celu, coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że z niecierpliwością czeka na walkę. Podobało mu się to uczucie.
----
Luffy rozglądał się uważnie, jednocześnie bacznie nasłuchując odgłosów. Wzdrygał się, gdy któreś z licznych w lasach gatunków zwierząt wydawało z siebie charakterystyczne dźwięku, i z nadzieją podnosił oczy, gdy wszystko wokół cichnęło. Ussop nie miał czasu na jakiekolwiek poszukiwania, zbyt zajęty był własną osobą. Nerwowo przebierał w torbie przewieszonej przez ramię, mrucząc pod nosem najwyraźniej nazwy technik, jakie może użyć. Słomiany westchnął, gdy kolejny okres ciszy nie przyniósł żadnych wieści. Podjął rozmowę.
-Ussop... Nie chcę cię straszyć, ale...
-Że... co, do jasnej cholery? - Łamliwym głosem spytał się Ussop. Ton, jakim to wypowiedział, wskazywał na cichą nadzieję, na nagłe oświadczenie Luffyego "że to wszystko jest żartem". Niestety, zawiódł się, bowiem kapitan ciągnął dalej.
-Ta wyspa jest zamieszkana - Stwierdził stanowczo Luffy, patrząc snajperowi prosto w oczy - Musiałem ci to powiedzieć, nie chcę stracić nikogo z załogi...
-Ale czemu nie powiedziałeś tego wcześniej? - Nie dowierzał Ussop. - To przez ciebie teraz mamy takie kłopoty?
-Spotkałem jakiegoś człowieka, gdy udałem się na spacer. Ja... nie powiedziałem tego, bo nie pamiętam co się wtedy stało. Zupełnie, jakby on był tylko snem. Ale zbyt dobrze go pamiętam, by NAPRAWDĘ okazał się snem...
-Jesteś pewien, że nic nam nie grozi? - Jego towarzysz nie zwrócił nawet uwagi na to, że Luffy wypowiedział dwa pełne zdania, które były mądre. W normalnych okolicznościach, każdy kto dłużej obcował ze Słomianym, potraktowałby to jako fenomen, teraz jednak snajper był zbyt przestraszony, by czepiać się szczegółów.
Dalej podążali w milczeniu. Biegiem puścili się dopiero wtedy, gdy usłyszeli dwa następujące po sobie wybuchy.
---------
Załoga Słomianego Kapelusza składała się z osób albo nadmiernie odważnych, albo przesadnie strachliwych. Nie trzeba było zgadywać, do jakiej kategorii należała Nami, a jej zmętniałe oczy tylko ułatwiały i tak prosty podział. Nie, nie była przestraszona. Była przerażona. PRZERAŻONA. Nie dość, że zniknął Sanji, co już było powodem do zmartwień - w końcu ten typ człowieka nie pozostawiłby dam na pastwę spokoju;gdy usłyszała wybuchy z pobliskiej plaży, nabrała pewności, że bierze udział w czymś dziwnym. Zresztą, nie tylko ona - nawet Robin, odznaczająca się stoickim spokojem, wydawała się być poruszona. I gdzie podział się ten cholerny Franky? Nie widać go było na pokładzie, a przecież Słoneczna Podróż była jego jedynym, dalej istniejącym skarbem, którą chronił ze wszelkich sił. W takim razie, co on teraz robi? Popija colę? Zdenerwowana Nami wbiegła na pokład, krzycząc imię szkutnika. Odpowiedziała jej cisza. Oczywistym jest, że cisza nie zwiastuje niczego dobrego....
Tak było też i tym razem.