ryszard bazarnik, koncert na Ĺcianie
Fik ten jest tworem powstałym w odpowiedzi na wszelkie niechciane momenty w OP ( o czym mi Naj przypomniał). Pomysł zrodził się dość dawno, zanim zacząłem czytać mangę. Zapisałem sobie w punktach ogólny zarys, a ostatnio postanowiłem do niego sięgnąć, niesiony chęcią napisania czegoś. Aktualnie tego "planu" starczy chyba do 12 cz. A więc nie spoileruję.
Fik ten miał z założenia przedstawiać koniec OP, ale tak długo mi to idzie, że traktujcie to jako moją własną wizję ostatecznych przygód w Uniwersum OP.
Dodam, iż wprowadziłem korektę interpunkcyjną, kilka słów zmieniłem, ogólnie ją poprawiłem.
Zapraszam do czytania
Ostatnie Starcie
Cz 1. Wstrząsająca Wiadomość
Kwatera główna – Marienoya. Godzina 7 rano.
Ledwo słońce wstało, a w kwaterze ruch jak w ulu. Wszyscy marynarze, porucznicy, kapitanowie i kto jeszcze może latają to tu to we w tę, sami nie wiedząc po co. Zewsząd dają się słyszeć różne hałasy. Wszyscy zadają sobie nerwowe pytanie „Co my teraz zrobimy?”.
Przy okrągłym stole siedzą już wszyscy marynarze zajmujący wysoką pozycje w marynarskiej hierarchii. Łapią się za głowy, krzyczą jedni na drugich, oskarżając o niesubordynację, a niektórzy wręcz żądają natychmiastowych aresztowań winowajców, których doszukiwali się między sobą.
Do głównej Sali wchodzi wreszcie, długo oczekiwany dowódca Sengoku. Nawet na jego twarzy widać lekkie zakłopotanie. W tym momencie wszyscy opanowali swe emocje i nastała cisza.
Sengoku jeszcze spytał - Mogę? - i rozpoczął swe przemówienie.
- Sytuacja z całą pewnością nie należy do przyjemnych. Sprawa jest bardzo poważna, toteż nie zważając uwagi na wczesną godzinę, zebrałem was tu, by jak najszybciej omówić kluczowe dla nas aspekty problemu. Jak powszechnie wiadomo, siła i autorytet marynarki zostały mocno zachwiana przez załogę Słomianego Kapelusza, która obróciła w ruinę Enies Lobby. Jak jednak widzimy teraz, tamto wydarzenie to błahostka, w porównaniu do tego co ostatnio miało miejsce. Nie będę się nad tym teraz rozwodził.
Pani Crane. Jako Nasz Wielki Taktyk, opracuje działania mające na celu ustalenie najwłaściwszej w tej sytuacji strategii.
- Oczywiście, zrobię wszystko co w mojej mocy - jednocześnie salutując, odpowiedziała.
– Dodatkowo - ciągnął dalej Sengoku - Ogłaszam stan wyjątkowy i zarządzam pełną mobilizację wszystkich sił. W pełnej gotowości mają być każda ważniejsza baza, zarówno na Grand Line jak i Nowym Świecie. Co więcej, proszę przesłąć do tych baz, kopię dzisiejszego spotkania oraz raport, pokrótce objaśniający sytuację. Proszę też, aby Admirał Aokiji przybył tu najszybciej jak to możliwe. Dziękuję. A teraz kolega Wiceadmirał Cortez przybliży Wam szczegóły. Proszę Wiceadmirale – powiedział na zakończenie i spoczął.
Choć w kwaterze Marinozya już od rana trwały zaciekłe dysputy, na dobrze znanym nam statku piratów pływającym po rozległych wodach Grand Line, dzień, dopiero zaglądał do ich okien.
Jak zwykle, Sanji wstał najwcześniej i wesolutki jak skowronek, poleciał do kuchni szykować dla załogi coś pysznego.
- Dzisiaj zrobię jajecznicę z bekonem. - Po czym wziął się za przygotowywanie dania.
Życie na statku, powoli zaczynało się budzić. Nozdrza Luffy’ego delikatnie podrażniła woń smażącego się bekoniku. Wyczuwszy nią, natychmiast się obudził. Szybko poderwał się z łóżka i pobiegł do kuchni. Jak łatwo można się domyślić, pierwszym, odwiedzanym z samego rana przez niego miejscem, była właśnie kuchnia.
Zasiadł sobie wygodnie na krześle i zaczął sztućcami z impetem uderzać w stół, i drzeć się „żarcie, żarcie”, dobitnie dając do zrozumienia Sanjiemu, że się nie może doczekać na posiłek. Oczywiście swym zachowaniem, skutecznie podniósł kucharzowi poziom wkurwienia.
- Przestaniesz Głąbie wreszcie?! Walnij tak jeszcze raz, a będziesz sam gotował!- wykrzyczał potężnie wytrącony z równowagi Sanji.
- Kiedy ja jestem głodny...- odparł z zażenowaną i lekko zniecierpliwioną miną.- Nie mogę tyle czekać. Żarcie, żarcie! - zaczął znowu krzyczeć. Jednak tym razem, darował sobie walenie w stół.
Sanji już miał go nauczyć dobrych manier, używając najskuteczniejszego w edukacji argumentu –siły, gdy niespodziewanie, zupełnie zmienił się jego punkt widzenia. Oto, jego oczom ukazała się Nami. Była ubrana w gustowną, jasną bluzeczkę na ramiączkach oraz krótką, do kolan lekką spódniczkę w jednolitej czerwieni.
- Wyglądasz przecudnie w tej spódniczce Nami swan~! – wykrzyknął radośnie. Jednak, gdy się do niej zbliżył, spotkała go niemiła niespodzianka z jej strony. Oto dostał z całej siły piąchą po głowie i zarył twarzą w podłogę.
- Auu. Nami-swan za cóż to?
Ta jednak była w tej chwili zajęta, czym innym. Bowiem właśnie, leciała podobna pięść w kapitana.
- Ajć- zajęczał kapitan.
- Czy Wy DEBILE od rana musicie tak hałasować?! - W tym momencie pojawiła się reszta załogi. Robin skomentowała tą sytuację lekkim uśmieszkiem.
Cała załoga się roześmiała. No może oprócz Sanji’ego i Luffy’ego, którym to z racji wymierzonej kary, wcale do śmiechu nie było. Po chwili, wszyscy radośnie zasiedli do pysznego śniadania. Jak to w tej załodze bywa, poczęstunek upłynął na miłej rozmowie, żartach i wygłupach. Główne role zwłaszcza w „wygłupach” odgrywa ekipa Luffy’ego, czyli: on, Chopper, Usopp no i Brook.
Po śniadaniu cała załoga z wyjątkiem Sanjiego, który został przy garach, wyszła na zewnątrz, aby odpocząć w promieniach słońca. Tego dnia pogoda wyjątkowo dopisywała. Słońce świeciło, bardzo mocnym blaskiem, a jednocześnie wiał lekki, delikatny, wprowadzający nieco ochłody, wietrzyk. Luffy walnął się wraz z resztą kompanów na trawkę i wszyscy razem zaczęli się rozkoszować błogim leniuchowaniem.
- Ah, jak mi dobrze - westchnął Chopper.
Zoro nie był skory aż tak daleko dotrzeć. Również postanowił wyjść na świeże powietrze, z tą drobną różnicą, że gdy tylko minął framugę drzwi, oparł się o najbliższą ścianę i natychmiast przyciął komara.
Nami, jak co dzień, czekała na najnowsze wydanie „Nowinek”. Czas oczekiwania umilała sobie pogawędką z Robin. I tak mijały sobie błogie minuty.
W pewnej chwili Franky się podniósł, podrapał chwilę i głośno zawołał.
- Usopp! Długo będziesz się tak jeszcze byczył!? Rusz dupę i pomórz mi przy modyfikacji Suuuper Działa!
- Ee, jakaś robota…? Z rana?- odparł wyraźnie nie zainteresowany propozycją.
- Rusz się wreszcie – powtórzył i pomógł się podnieść nieco ociągającemu się jeszcze Usoppowi.
- Brook. Ty masz coś do roboty?
- Nie…- odparł nieco zmieszany.
- To też się rusz.
- Oczywiście! Z dziką rozkszoooyohoho!
Franky zebrawszy swą ekipę, zniknął za drzwiami. Luffy widocznie nie mogąc już dłużej zostać w bezruchu, zaczął radośnie wariować. Chopper widząc, że dobrze się bawi przyłączył się do zabawy. Robin pozwoliła sobie skomentować te radosne figle, charakterystycznym dla niej, uśmiechem.
- Nasz kapitan to chyba nigdy się nie zmieni - odpowiedziała niejako reagując na uśmiech Nami.
- Przeszkadza Ci to? - zapytała, opierając się lekko plecami o barierkę.
- Wiesz, mógłby być czasem poważniejszy. Zająć się czymś pożytecznym, pomóc gdzieś…
W tej chwili obie dziewczyny, naraz wyobraziły sobie pomoc Luffy’ego, której nieuchronnym skutkiem byłoby prawdopodobnie jeszcze więcej pracy.
- Lepiej nie…- westchnęły zgodnie.
Nami, spoglądając na nich tańczących na linach odpowiedziała.
- To fakt. Zobaczyć ni stąd ni zowąd poważną twarz Luffy’ego, to jak wygrać w pirackim totku - roześmiała się radośnie kończąc wypowiedź.
Nagle, nad statkiem, pojawiła się długo oczekiwana przez panią nawigator mewa.
- No jest wreszcie! - wykrzyknęła mocno już zniecierpliwiona Nami.
- Co!? Dwadzieścia Beli!? Czy ja kupuję porcelanę!? - pokazała swe uzasadnione niezadowolenie.
- Rozbój w biały dzień! - Ale, gdy mewa, odebrała jej wypowiedź jako nie zainteresowaną kupnem gazety i zaczęła się już wzbijać do lotu, Nami w ostatniej chwili ją powstrzymała.
- Nie! Stój!
Ptak się zatrzymał i odwrócił w kierunku kontrahentki.
No dobrze, już płacę…
Mewa triumfalnie odchyliła skrzydło i podała szanownej klientce gazetę. Odebrawszy zapłatę, odleciała.
- Co za zdzierstwo…- z kwintowała na koniec dziewczyna. Następnie, trzymając w ręku gazetę, wraz z Robin udała się do kuchni. Usiadła sobie wygodnie, i rzuciła oczyma na pierwszą stronę..
- No dobra, co tam dzisiaj pi…- nagle zaniemówiła.
Sanji myjąc ostatnie talerze z zaciekawieniem zapytał.
- I co tam ciekawego pisze, Nami-swan~? - nie uzyskał jednak odpowiedzi.
Robin zaciekawiona reakcją Nami, spojrzała w gazetę. Oczom nie mogła uwierzyć. Nami powróciwszy po chwili do siebie natychmiast zawołała.
- Chłopaki! Chodźcie tu szybko!
- Zoro nie zawalaj drogi rusz się!- krzyknął Franky.
- Co już obiad?- Odezwał się zaspanym głosem, jeszcze nie do końca mając kontakt z rzeczywistością.
Na szczęście zjawił się szybko Sanji. Jednym porządnym kopnięciem brutalnie przywrócił Zoro do rzeczywistości.
- Ty głupi kuku! Od rana musisz mi życie uprzykrzać?
- Kuku? Dawno widzę ci nie przyłożyłem.
- Chłopaki nie czas na kłótnie, chodźcie do kuchni.- powiedziała spokojnym głosem Robin, która widząc, że się za specjalnie towarzystwo nie spieszy, postanowiła sama zobaczyć jak się sprawy mają.
Gdy wszyscy już znaleźli się na miejscu, Nami rzuciła gazetą na stół. Po spojrzeniu na nią, natychmiast osłupieli. Na niektórych twarzach zaczął malować się strach.
- Jak… jak to możliwe? - Przerwał chwilę milczenia Franky.
Robin oblał zimny pot. Już chciała coś powiedzieć, gdy zobaczyła, że na twarzy Luffy’ego, zawsze uśmiechniętej, tryskającej humorem, pojawiły się z znienacka łzy.
- Czy…- Zaczął Usopp delikatnie.
- Czy ty go znałeś Luffy? - zapytała niczym zatroskana matka Robin.
Po jego policzkach zaczęły gęsto spływać łzy. Zupełnie nie mógł zdusić w sobie swego smutku. Podniósł się i trzymając w drżących rękach gazetę, wydusił z siebie jedno cichutkie słowo.
- Shanks…- w tej chwili łzy pociekły mu jak szalone.
- Shanks…! - wykrzyczał, krztusząc się od płaczu.
Wszyscy już domyślali się o co chodzi.
- On…- spokojnie zaczął. - Znałem go od małego…
Załoga nie wytrzymała i wykrzyknęli naraz jak jeden mąż.
- SHANKSA?!
Tak…To on podarował mi ten kapelusz. To od niego się wszystko zaczęło. To dzięki niemu i jego załodze, zapragnąłem stać się piratem. – dławiąc się od płaczu po woli mówił. - On, jak byłem mały, nawet uratował mi życie… Cholera!! Jak do tego mogło dojść?! Shanks, przecież był tak potężny…
Tutaj Usopp nie wytrzymał i pod nosem dorzucił.
- Fakt był w końcu jednym z czterech imperatorów.
Na jego szczęście, owa uwaga nie dotarła do uszu Luffy’ego. Opanowawszy zupełnie swe łzy odparł.
- Koniecznie muszę się dowiedzieć, kto go zabił! Pomszczę jego śmierć!
Cz 2: Narodziny Nowej Ery.
Tym czasem gdzieś w Nowym Świecie, na wyspie Kazan, słynącej na całą okolicę z wielu, jeszcze aktywnych wulkanów.
Został tutaj wezwany admirał Akainu. Ma osobiście zająć się nowym niebezpieczeństwem grożącym światowemu pokoju i w tym ma się też rozumieć, Światowemu Rządowi. Sprawa jest bardzo delikatna, toteż właściwie nikt z poza Kazan o tym nie wie.
Otóż, kilka dni temu, na rzeczonej wyspie pojawiła się nikomu nieznana postać z nadludzką, porównywalną do bogów mocą. Dowództwo marynarki przeczuwało, że chodzi o kolejnego użytkownika diabelskiego owocu. Jednakże, sprawa bardzo szybko się pokomplikowała. Jegomość ten, za pomocą swych zdolności, niemal natychmiast przejął kontrolę nad dużą częścią wyspy. W publicznym wystąpieniu na tej wyspie, którego treść dzięki stacjonującym tam marines dodarła do Marieyoi ogłosił, iż jest ich „Nowym Bogiem” i to on będzie panował nad światem, a władza tego świata pochyli przed nim czoła. Oczywiście Rząd nie mógł przejść koło takich słów obojętnie, a że dotychczasowe środki nie odnosły spodziewanych efektów, posłano tam elitę, jednego z trzech admirałów - Akainu.
Owym „bożkiem” był oczywiście, nie kto inny, jak przybyły ze Skypiei - Enel.
Sytuacja z każdym kolejnym dniem się pogarszała. Wkrótce, Enel, został na Kazan obwołany bogiem i nawet rozpoczęto prace, nad wybudowaniem ku jego czci świątyni. Stawał się popularny, zaczął wypierać nawet wpływy marynarki w tym rejonie. Na tej wulkanicznej wyspie, mieściło się również, a może bardziej przede wszystkim, olbrzymie, najstraszniejsze więzienie Impel Down, gdzie zsyłano najniebezpieczniejszych i najpotężniejszych wojowników, jakich widział świat.
Nie trzeba chyba dodawać, iż sprawowanie ”boskiej” jurysdykcji na tym obszarze przez, niepowiązanego w żaden sposób z Marynarką obcego, było dla Światowego Rządu wysoce nie na rękę.
Misja powierzona Akainu jest ściśle tajna. Wszystko po to, by jak najmniej, istotnych dla przeciwników marynarki informacji, nie wyciekło do opinii publicznej. O szczegółach nie zostali poinformowani nawet marines zajmujący wysoką pozycję w marynarskiej hierarchii.
Niedawne wydarzenia, które wstrząsnęły Światowym Rządem zmuszały, aby taką sprawę załatwić jak najszybciej się tylko da. Dowództwo rozważało nad wysłaniem na Kazan wiceadmirała, który z pewnością zrobiłby tam porządek. Jednakże, ponieważ doniesiono, iż niedaleko kłopotliwego regionu stacjonuje sam admirał Akaniu, Sengoku zadecydował, że to jemu powierzy misję wyeliminowania wszelkiego potencjalnego zagrożenia.
Sengoku wiedział, iż Marynarka jest postawiona w bardzo trudnej sytuacji, a wydarzenia na Kazan nie są jego największym problemem. Jednakże, nawet nie przeczuwał, iż
problem z Kazan, może w krótkim odstępie czasu rozrosnąć się do niebanalnego rozmiaru.
Informacje bowiem, docierały do głównego sztabu z pewnym opóźnieniem, a Enel, zdążył bez trudu przejąć kontrolę niemal nad całą wyspą. Oczywiście pozbawiając życia każdego opornego marines. Co prawda, w związku z nowymi, awaryjnymi rozkazami, znaczne siły marynarki zostały wcześniej deportowane do głównej bazy, jednak w walce z Enelem zginął nawet jeden z wiceadmirałów - Katora, który był odpowiedzialny za Impel Down. O tym wydarzeniu dowództwo w czasie zlecania misji Akaniu jednak jeszcze nie wiedziało…
Jakby tego było mało, Enel, nie zasypując gruszek w popiele, jako nowy władca wyspy udał się do Impel Down…
Na specjalne polecenie” Boga” wszyscy więźniowie zostali zgromadzeni na głównym placu. Rumor był niesamowity. Każdy do każdego coś paplał. Cały czas podczas rozmów więźniom towarzyszyły pytania: „Co to za jeden?” „Czego on chce?” „ Po jaką cholerę tu przylazł?” oraz inne mniej, lub bardziej kulturalne wypowiedzi, związane z niezrozumiałą wizytą rzekomego boga.
Wśród nich znajdowali się więźniowie, których głowy dochodziły do 300-400 milionów beli. Również w tych zacnych szeregach znajdowali się byli Schichibukai, którzy ponownie przeszli na złą drogę, czy Ace wart 420 milionów beli.
Dla bezpieczeństwa wszyscy mieli na sobie kajdany z Kairouseki niwelujące użycie jakiejkolwiek mocy. Wszystko było już przygotowane na jego przyjście. Także bogato zdobiony, fachowej stolarskiej roboty- tron. Miejsce to przypominało trochę swą konstrukcją Koloseum. Na górze znajdowali się marines, którzy przeszli na stronę „boga”, w centrum zaś było miejsce dla „Boga”. Wszystko to było umiejscowione na trzy metrowym podwyższeniu i otaczało główny plac, który znajdował się poniżej. Nie było tam jakiś krat czy innych temu podobnych rzeczy, jednak z pewnością Enel siedzący w swym tronie, swym majestatem, łudząco przypominał starożytnego rzymskiego cesarza. Enel spojrzał na nich z góry i doń przemówił..
- Witam was wszystkich w kolebce nowej Ery Boga - w tym miejscu przerwał swą wypowiedź, gdyż szepty więźniów, przybrały formę głośnych dyskusji zakłócających jego wystąpienie.
- Mówię wam, no facet z choinki się urwał!
- Gościu ma moc diabelskiego owocu i od razu obrósł w piórka. Boga z siebie robi no nie mogę HAHAHA!
- Zgadzam się. Jest jakiś nienormalny, zresztą widać! Co on w ogóle ma na plecach?!
- Morda hołoto!- ze spokojem, ale i wyraźnie podniesionym tonem powiedział Enel - Chcecie bym was tu pozabijał?
Na to jakże nieprzyjemne pytanie odpowiedział mu jeden z więźniów. Był to znany na North Blue pirat Dark, jeden z użytkowników diabelskiego owocu, za którego nagroda wynosiła 260 mln beli.
- Sam cię zaraz walnę psycholu jeden! I to tak, że cię kochanka w łóżku nie pozna!
Lud wziął stronę Darka i po chwili zaczęła lecieć w stronę „boga”, cała masa różnorakich obelg.
Enel sobie pomyślał:
Mógłbym ich tu wszystkich bez problemu sprzątnąć! Ale świat jest ogromny, byłoby bardzo upierdliwe, zmaganie się z całymi siłami marynarki samemu…Choć najchętniej spaliłbym ich wszystkich w diabły…Nie, ja jestem bogiem! Od roboty to ja mam lud, który ma być mi bezgranicznie posłuszny!
W myśl tego, spokojnie rozłożył się w swoim tronie i z złowrogim uśmiechem pstryknął palcami.
Z nieba poleciała idealnie wymierzona błyskawica, która trafiła w inicjatora buntu - Dark’a. Biedaczek nie miał żadnych szans na zrobienie uniku. Spaliła go niemal doszczętnie i w kilka sekund wyzionął ducha.
- O w mordę… powiedział cichutkim, przestraszonym tonem jeden z więźniów stojących obok nieszczęśnika.
Enel widząc, iż to małe show odniosło spodziewany rezultat, zaczął mówić dalej.
- To miło, iż wreszcie się uciszyliście. Pozwolę sobie więc wrócić do początku mojej przemowy, którą to mi przerwano…Pierwsze co mam wam szumowiny do powiedzenia to to,
iż wszyscy jako moi wierni wyznawcy musicie mi być całkowicie posłuszni. Jam jest waszym bogiem, który za dobre czyny nagradza, a za złe - tutaj spojrzał w stronę spalonych zwłok, uśmiechnął się, złożył ręce i oprał się na nich podbródkiem. Z błyskiem w oku dokończył swe zdanie - każę…Przybyłem z nieba, gdyż miałem już dość waszej samowolki. Tak nie może by - uśmiechnął się znowu złowrogo, rzucając wzrokiem po więźniach. - Z drugiej strony istnieje Światowy Rząd, który myśli, że jest bogiem i sprawuje nad wszystkimi w mojej ocenie, nieudolnie władzę. To bluźnierstwo! Za to, czeka ich najsurowsza z kar, kara śmierci- w tym momencie widząc jak wszyscy niczym posągi słuchają jego słów, zaczął się triumfalnie pod nosem śmiać. Po kilku sekundach się opanował i kontynuował dalej.- Niestety, ta plaga bardzo się rozlazła, dlatego tez oczekuję waszej pomocy. Wypuszczę was i pozwolę wam żyć dostatni żywot pod moim protektoratem, ale musicie zniszczyć Światowy Rząd!
Te słowa wywarły bardzo duże, entuzjastyczne poruszenie wśród zebranych. Bowiem piraci ci, już dawna chcieli się go pozbyć. Jednakże elita, a szczególnie admirałowie, byli w ich oczach niepokonani. Większość z nich wylądowała w tym więzieniu właśnie przez któregoś z admirałów. Propozycja zrzeszenia się i usunięcia tego odwiecznego „wrzodu na tyłku” była bardzo kusząca i spotkała się z gromkim aplauzem.
Pojawiały się jednak głosy niepewności. Co gorsza, do uszu Enela docierały szepty nieufności i chęci przejęcia władzy. Postanowił się więc nie cackać i natychmiast wymierzył odpowiednim osobom karę śmierci. Poleciały kolejne błyskawice.
- Myślicie, że was… nie słyszę?- spokojnie odparł jakby nic się nie stało. Wstał i rozkładając władczo ręce przemówił - Jestem Bogiem! Wszystko widzę. Słyszę każdy wasz plugawy szept!
To jeszcze bardziej wszystkich wystraszyło. Niektórzy zaczęli sądzić, iż jest to prawdziwy bóg. Koniec końców, było kilka przesłanek by tak sądzić. Ace przysłuchiwał się temu z duszą uwagą, ale z dystansem do tego podchodził. Nie dzielił się z nikim swoim zdaniem. Natomiast podobała mu się jak też i wielu innym perspektywa opuszczenia tego miejsca. Choć nie zgadzał się z planami Enela, wiedząc o tym, iż i tak tutaj go czeka tylko śmierć, zawtórował za wiwatującym ludem.
- Precz ze światowym Rządem!
Wiwat nasz Bóg…- i w tym miejscu zapadła chwilowa cisza.
Na dobrą sprawę nikt nie wiedział jak ów „Bóg” się nazywa. Zaczęły się nerwowe pytania jednego przez drugiego o, „ boską godność”. Nikt oczywiście nie znał odpowiedzi na to pytanie, bowiem Enel nie zdążył się jeszcze przedstawić.
- No tak…- odpowiedział z charakterystycznym dla niego szyderczym uśmiechem - Nie przedstawiłem się wam. Właściwie to zastanawiam się czy jesteście godni poznać me imię - zakończył skinąwszy od niechcenia na nich ręką, pokazując tym samym swą absolutną władzę.
- Ależ , boże. Prosimy! Bardzo chcemy poznać twą godność - odpowiedział jeden z najbardziej przestraszonych i przy tym niewiele więcej wart pirat, znany jako Koshinuke (tchórz). Trzeba jednak mu przyznać, że ten strach był tym razem uzasadniony, a i te „pokazy boskości” spowodowały, że niejednemu serce podeszło do gardła. Z tego też względu, większość entuzjastycznie zawtórowała:
- Prosimy o boże zdradź nam swe imię!
- Abyśmy mogli cię wielbić i nieść wszystkim nowinę o twym przybyciu - dodał Koshinuke.
- Niech wam będzie.- Skinął nań ręką w stylu „robię wam łaskę robaczki” i powiedział - Jam…
Wszystkim zaparło dech w piersiach i z niewymownym podnieceniem czekali na upragnione słowo.
-…Jest Bóg Enel!
Na to więźniowie jak jeden mąż zawołali, aż więzienie zatrzęsło się w posagach.
- Precz ze Światowym Rządem! Wiwat nasz Bóg Enel!!!
Pierwsza częśc - wstrząsająca i ogółem zajebista
Druga - przewidywalna ,wykorzystanie Enel'a - gorsza od pierwszej
To tu jest ktoś kto nie czytał? Czy tylko tak krótki komentarz dałeś by nie było gołe? Bo ja się zastanawiałem i postanowiłem dać tu 9 część dopiero a reszta będzie tu tylko po to, by łatwiej było potem wbić na serwer.
Jeśli jest ktoś kto nie czytał to szybciej zajmę się poprawą 3.
Wiesz Fantomas, też specjalnie dumny z 2 nie byłem:D
No chyba Fantomas nie czytał:) Póki co, dawaj kolejną część:) Czekamy!!!!!!
No to jak tak czekasz to leci następna. Poprawione i mały dodateczek z Brookiem^^(końcówka)
Nie mogłem się Naj powstrzymać, wiem, że nie o tę część chodził:D Dawno nie pisałem i teraz jak poprawiam to sobei wszytko odświeżam chociaż:D
Cz 3 " Bliska osoba. Przyjaciel czy wróg?"
Kwatera Główna
- Mistrzu Sengoku, mamy kontakt z Kazan!
- Co?! – głównodowodzący odparł zupełnie zdziwiony. Nie ma co się dziwić. Od czterech godzin tamten rejon nie dawał żadnego znaku życia. Zdecydowanym ruchem podniósł słuchawkę:
- Słucham? – zapytał z godnością, acz z lekko podenerwowanym głosem.
- Ach, Głów - (trzask)... Tak się cieszę! Tu… (trzask) Volar! Stała się rzecz stra.szsz – w pośpiechu zaczął meldować jeden z kapitanów, który przeżył masakrę na Kazan.
Niestety sprzęt wyraźnie nawalał. Nie dość, że nie było słychać wyraźnie, to pojawiały się jeszcze zakłócenia. Volar kontynuował:
- Nie mam ..szsz czasu, więc omijając form..szz przejdę do sedna rzeczy. Przeciwnik (trzask) jest jednym z użytkowników Logi, choć..(trzask) boskiego pochodzenia szsz... - niestrudzenie ciągnął ważny raport odważny kapitan. Pomimo problemów technicznych dawało się słyszeć drganie głosu, wskazujące prawdopodobnie strach o własne życie.
- Ale, spokojnie kapitanie. Co się tam dzieje, uspokójcie się!
- Wybaczy pan ale nie mogę! – wykrzyczał z brakiem należytego szacunku podwładny. - Włada piorunami, (trzask) okręty, zabił nawet...(trzask....)
W tym momencie Sengoku stracił całkowitą łączność z kapitanem. Na twarzy głównodowodzącego pojawiły się kropelki potu, będące oznaką zdenerwowania. Żałował, że nie było mu dane wysłuchać do końca raportu Volar’a. Co więcej, to, co powiedział kapitan, było chaotycznym strzępkiem najważniejszych informacji, co nie pomagało klarownie ocenić sytuację. Sengoku pomimo takiego charakteru wypowiedzi był pewien jednego: Marynarka poniosła duże straty a problem owego "bożka" może być o wiele poważniejszy , niż to początkowo zakładał.
Po chwili odetchnął z ulgą. Przypomniał sobie, iż "zapobiegawczo" wysłał na Kazan jednego z najpotężniejszych swoich ludzi - Akainu. Ale sytuacja wcale nie wyglądała różowo...
Statek Sunny Go.
Minęła godzina od poznania smutnej prawdy przez naszego bohatera.
- Zrobiłem deser lodowy z syropem klonowym! – Obwieścił wszystkim Sanji, uznając, iż to może pomóc rozładować nostalgiczną atmosferę wokół przybitego Luffy’ego.
Jego przepuszczenia okazały się nad wyraz trafne. O dziwo, nawet Słomiany wyskoczył z kajuty na złamanie karku i to dosłownie (z przejęcia potknął się o stopień…Takie coś to mimo wszystko żadne zagrożenie dla ciała z gumy, toteż szybko wstał i zeskoczył na trawiasty pokład). Wszyscy już się zebrali i zaczęli kosztować cudów kulinarnych Sanjiego. Panowała cisza. Natomiast sam Luffy jadł, jakby to delikatnie określić, „ z brakiem jakichkolwiek zahamowań”. Desery lodowe znikały jedne po drugim. Załoga widząc, iż stan kapitana uległ wyraźnej poprawie, postanowiła delikatnie rozpocząć rozmowę.
- Luffy, rozumiem co czujesz - zaczął zgrabnie i psychologicznie doktor Chopper.
- Tak, współczujemy ci. Wiemy co to za ból – nie gorzej pociągnęła Nami.
- Dlatego... – przejął inicjatywę Franky, lecz po chwili przestał, gdyż zaczęła go ogarniać irytacja. Słowa otuchy najwidoczniej nie trafiały tam, gdzie trzeba. Powstawało jednak w tym momencie zasadnicze pytanie. Czy to z powodu przygnębienia po stracie kogoś bliskiego, czy może to te desery lodowe są tegoż stanu przyczyną? Dla załogi widzącej kapitana entuzjastycznie pochłaniającego kolejne porcje lodów, z każdą chwilą stawało się jasne, iż to te desery, niezaprzeczalnie mają z tym coś wspólnego.
- Luffy!!! Słuchasz nas w ogóle?! - zakrzyczeli wszyscy naraz, gdy już wskaźnik dozwolonej irytacji przekroczył swe normy.
- Mmm. Mmłyszę - jak gdyby nic, spojrzał na nich z pełną gębą bitej śmietany i owoców.
- A… lepiej dać sobie spokój - zauważył Chopper, bezradnie kiwając główką.
- Tak, chyba masz rację- wzdychając odparła reszta.
Po trzech minutach.
- Aaaach! Ależ się napchałem! – Luffy tym zawołaniem obwieścił koniec posiłku. Pewnie gdyby nie bita śmietana, która zapchała mu żołądek, to by się tak szybko tego nie doczekali.
Usopp dodał z lekkim sarkazmem:
- Na pewno więcej nie wejdzie? - wyraźnie sobie lekko szydził z przyjaciela. Nie było to jednak nic złego. Luffy i Usopp często nawzajem sobie dogryzali. To jednak nie wskazywało na osłabienie ich przyjaźni, ona po prostu mniej więcej tak wyglądała.
- Głupi jesteś! – Nami go spoliczkowała, aż padł na ziemię.
- Dobra - zabrał głos kapitan - Jestem już pełen, więc mogę wam zdradzić mój genialny plan.
Takich słów to i Nostradamus by się nie przewidział. Nikt nie mógł się tego spodzioewać. Zdziwienie totalne. W jednej chwili wszystkim oczy wyszły na zewnątrz.
Brook przerwał tą jakże niezwykłą chwilę, wtrącając, jak to zwykle u niego bywa, swoje trzy grosze w postaci żarciku.
- Ale czad! Też bym tak chciał, ale jest jeden problem. Ponieważ jestem kościotrupem… nie mam oczu! Yohohohohoho…! - W tym momencie zamilkł gdyż Franky, natychmiast się otrząsnął z szoku, który z prezentował mu swymi słowami kapitan i walnął muzyka prosto w jego pusty łeb. Po czym dodał:
- Ty to tak zawsze musisz, nie?!
- Yohohohohoho! - zawtórował Luffy - Co zrobiliście takie miny jakbyście ducha zobaczyli?
Usopp znowu palnął jakaś uwagę:
- Ducha to my widzimy niemal cały czas - ukradkiem spojrzał na Brooka.
Kościotrup od razu zrozumiał, iż Usopp’owi chodziło o niego. Nie czuł się tym jednak urażony i jak to w jego stylu bywa po prostu się zaśmiał swoim zabójczym – Yohohoho.
- Jesteś świadom, swych słów Luffy? - zapytała z lekką niepewnością Robin.
- Właśnie. Masz plan? Ty? - dodała Nami z niemal identycznym wyrazem twarzy. Nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Do tej pory żyła przeświadczona, iż umysł Luffy’ego nie skalany jest myślą. Także nie ma co się dziwić jej niedowierzaniu. Zadawała sobie pytanie, czy ten incydent, a raczej smutne wydarzenie, jakim jest śmierć Rudowłosego, mogło go tak diametralnie odmienić.
- A co w tym takiego dziwnego? - powiedział z przekąsem i nutką rozgoryczenia Luffy.
- Nic! - szybko odparła Nami - Po prostu się po tobie tego nie spodziewałam. Przepraszam.
- Nie ważne. Mów, co żeś tam takiego genialnego obmyślił. – Sanji był wybitnie zaciekawiony dowodem na to, iż mózg Luffy'ego jednak pracuje, w co i on do tej pory powątpiewał. Miał jednak dziwne przeczucie, nie dające mu spokoju. Co najciekawsze było ono ściśle powiązane ze słowami, które miały być za chwilę wypowiedziane. Luffy nie kazał mu długo czekać.
- Chodzi wam o mój plan? Nic trudnego! Wślizgujemy się do Głównej Bazy i… - w tym momencie wstał, oparł jedna nogę na skrzyni i z wyciągnięta do góry ręką i z błyskiem wiary w oczach dokończył - zdobywamy informacje!
Przeczucie Sanjiego nie myliło. Te słowa były dokładnie tym, czego obawiał się nasz kucharz. Więcej. To przerosło jego wyobrażenie.
- Masz na myśli Marieyoe? – upewnił się Usopp.
- Jep. Jest najważniejsza, więc powinni wiedzieć - odparł Luffy kiwając z przekonaniem głową.
- To, to…- wyszeptała Nami. Nie mogła zebrać słów. Choć była zszokowana, głęboko w sercu czuła ulgę. Koniec końców Luffy się nic nie zmienił.
Robin się lekko uśmiechnęła, po czym wszyscy zaczęli tarzać się po ziemi ze śmiechu.
- No plan jest, że mucha nie siada! – Usopp miał aż łzy w oczach.
- Bo nie ma na czym! - dodał Franky, ledwo się powstrzymując.
Chwilę się wszyscy pośmiali, po czym nastała cisza.
- To jest ten twój "GENIALNY" plan?! - jak jeden mąż nakrzyczeli na niego.
- No..., kiedy nic innego nie przychodzi mi do głowy... – Luffy zrobił nietęgą minę. Zupełnie nie rozumiał kontekstu. Był przekonany, iż plan może nie jest perfekcyjny, ale myślał sobie: Szczegóły, to się jakoś potem dogra i gra muzyka. Tym bardziej więc był zdziwiony i zdegustowany reakcją swych kamratów.
- Nie, nie, nie, nie, nie, nie. O ja głupia. Czego ja się spodziewałam? – Nami totalnie zanegowała chory wymysł kapitana. Ze spokojem odetchnęła. Po chwili jednak podeszła do niego, złapała go za fraki i z wzrokiem mordercy oraz zębami ala Arlong wykrzyczała:
- Chcesz nas pozabijać durniu?! - Takiego poziomu głupoty to już nie mogła podarować.
- Wejść do najbardziej strzeżonej na świecie bazy? Wślizgnąć się? Do reszty zgłupiałeś?!
Sanji, licząc się ze swoim zdrowiem psychicznym postanowił, zaniechać tłumaczenia.
Na jego szczęście podjął się tej "misji" Chopper. Przedtem jednak poproszono o pomoc Robin i Franky’ego, by wspólnym wysiłkiem odciągnąć rozwścieczoną panią nawigator. W ten sposób ustąpiono pola Chopperowi.
- Luffy - zaczął spokojnie, kręcąc jeszcze z niedowierzania główką - Wiem, że kierujesz się impulsem, ale, ale...TO SAMOBÓJSTWO! – W jego głowie pojawiło się wyobrażenie takiego „nie postrzeżonego wślizgnięcia się”, po czym momentalnie się rozpłakał. Pałeczkę przejęła Nami, która już nieco ochłonęła.
- Luffy, postaram ci się to wytłumaczyć jak dwu letniemu dziecku. Marieyoa równa się więcej admirałów jak Aokiji. Z jednym sobie nie dawaliśmy radę, to jak myślisz? Poradzimy sobie z całą bazą? Nawet sama próba „wtargnięcia” tam przy twoim poziomie głupoty skazana jest na niepowodzenie - wytłumaczyła mu Nami przypominając sobie akcję w G8, jak to "dyskretnie" udawał pomocnika kucharza.
- No…no to, co mam zrobić? - chłopak czuł się kompletnie bezradny.
W tym jednak momencie Zoro, który darował sobie te całą farsę i wrócił na bocianie gniazdo zauważył marynarski statek.
- Ej, ludzie! - wydarł się w ich stronę wychylając głowę przez okno - Mamy towarzystwo!
- Coooo ?!!! – załogę ogarnęło nieopisane zdziwienie. Oczywiście przy tych bardziej tchórzliwych osobach pojawił się w oczach strach. Franky wyjrzał za burtę i spostrzegł znajomą flagę.
- O jasna cholera! Luffy to twój dziadek!
Zoro szybko zeskoczył z bocianiego gniazda i wyciągnął swe miecze do obrony przed wrogim ostrzałem.
- Co?! – Luffy chwilę nie zajarzył o co chodzi, jednak po chwili wszystko stało się jasne.
- O! Dziadek! –W jego głosie dało się wyczuć skrytą radość i ulgę spowodowaną przybyciem bliskiej mu osoby. Tak tego teraz potrzebował. Szczególnie teraz. W jego oczach pojawiły się nawet łzy wzruszenia.
- Wiesz Luffy, on raczej nie przybył powiedzieć ci czegoś w stylu " jak się masz wnusiu" - z pełnym przekonaniem wydedukował Roronoa. Tak naprawdę chciał walczyć. Wszak od zmagań na Thriller Bark nie miał ku temu specjalnie okazji. Myśl o nadchodzącej bitwie rajcowała go i skutecznie podnosiła mu poziom adrenaliny we krwi. Z uśmiechem na ustach czekał na skomasowany atak.
- Och nie. – Pani nawigator była wyraźnie nie pocieszona takim stanem rzeczy. - Znowu nas czeka grad kul armatnich jak ostatnio - westchnęła ciężko.
- Dawać ich tu! I tak się was nie boimy! - krzyczał Usopp, z dygającymi ze strachu nogami.
- Niech tylko spróbują choćby zadrasnąć mojego Lionka, to im dupy porozsadzam! – Franky nie żartował. W tym momencie czuł się niczym ojciec broniący swego ukochanego dziecka. Jego obawy z każdą chwilą stawały się jednak coraz bardziej nieuzasadnione. Żaden atak nie następował. W głowach naszych bohaterów zaczęło pojawiać pytanie: czemu marynarski okręt nie podejmuje działań ofensywnych?
- Kurczę, co jest? – spuścił nieco gardę Zoro.
- A tak się ładnie nastroiłem - wtrącił również gotowy do boju Brook.
- Może rzeczywiście chce się tylko spotkać z Luffym? - Co jak co, ale walka to nie była Chopperowi na rękę. Wszystko, czego teraz pragnął, to albo się gdzieś ukryć, albo by faktycznie Garp był tu tylko w celach czysto wizytacyjnych.
- Głupiś! - Franky czesał sobie gustownie grzebykiem swe włosy. - Nie atakują, by uśpić naszą czujność. Zaraz w nas czymś przywalą! Zobaczycie! - przestał się czesać i przygotował się do wystrzału, z działka, które właśnie aktywował.
- No właśnie! - w Zoro na nowo zawrzała "waleczna" krew.
- Nie byłabym tego taka pewna. - Robin, uważała, iż faktycznie coś jest nie na rzeczy. Było za cicho. To nieco uspokoiło rozdygotanego już z nerwów doktora.
Luffy jak gdyby nic, podbiegł do lewej burty i zaczął się drzeć na całe gardło:
- CZEŚĆ DZIADZIUŚ!!! ZDRÓWKO DOPISUJE?!!!
- ANO, JAKOŚ NIE NARZEKAM!!! - dało się słyszeć z drugiego statku.
Te słowa zupełnie zbiły z tropu Zoro, Brooka i Franky'ego, którzy aż palili się do działania.
- Phi. A tak się podjadałem. – Szermierz był zawiedziony. Cóż, nie pozostawało mu już nic innego jak przyjąć to do wiadomości i schować swe miecze.
- Włacha! - dodał cyborg. Owszem chciał się trochę rozerwać, ale jednocześnie czuł skrytą gdzieś głęboko ulgę, bowiem nie musiał się już więcej obawiać o swój drogocenny statek. Jednak tym razem chęć walki okazała się większa i z niesmakiem schował swe przygotowane działo.
- Szczerze mówiąc, też miałem nadzieję rozruszać kości. Zwłaszcza...., że jestem TYLKO kośćmi! Yohohohoho!
- Daj już z tym spokój! - zawołał Franky.
Wszyscy, rozczarowani zaczęli iść w stronę kajut.
- Dziadziuś! Wystrzel no kilka kul, bo mi się koledzy nudzą!!
- CO?!!! – załogę ogarnęła przerażająca wizja.
- Yohohohohoho! - zaśmiał się Brook.
- Yohohohohoho! - powtórzył za nim Luffy.
- Żadnego mi tu " Yohohohohoho" - wydarła się ledwo opanowując nerwy Nami.
Tym czasem na statku dowodzonym przez Garpa, rozgorzała dyskusja.
- Ej, co do mnie powiedział, bo mi się przysnęło – Garp zapytał ukradkiem najbliżej stojącego od niego podwładnego.
Przy… przysnęło? - odpowiedział z niedowierzaniem podwładny.
- Ano, tak jakoś... - zaśmiał się przesuwając rękę za głową. – Nieważne. Mówże, bo wyjdę na idiotę!
- A, oczywiście! Powiedzieli, żeby strzelać. Bo im się nudzi czy coś - niepewny swego odparł.
- Nudzi im się?! A to dobre! - zaśmiał się pełną piersią - No to jeszcze zobaczymy! - Uśmiechnął się jak małe dziecko i zaczął rzucać w Słomianych kulami, które miał pod ręką.
Trzeba przyznać, że trochę tego było. " Na wszelki wypadek" stała przy nim platforma wyładowana ponad setką takich. Po chwili posypał się grad kul.
- Aaa! – Dało się słyszeć przerażający jęk Franky’ego widzącego, jak kula uszkadza prawą burtę. Teraz żałował, że będzie mu dane walczyć.
Natychmiast on i cała reszta przeszli do bezpardonowej obrony. Nami spojrzała w kierunku Luffy'ego i w jednej chwili zrobiła minę diabła. Z wybałuszonymi oczami i charakterystycznym zębościskiem zaczęła się drzeć miotając za fraki kapitanem na prawo i lewo:
- DEBILU!!! COŚ TY NAROBIŁ?!!! Każ staruchowi natychmiast przestać!- Ciągle nim miotała, a jej język przypominał smoka. Z pewnością gdyby tylko jej układ oddechowy na to pozwalał to by zięła ogniem. - Gołymi rękami zabiję!
To był odruch. Nie było mowy o jakimkolwiek panowaniu nad sobą. To prawda, Luffy nie raz wykazał się głupotą ( walizka z pieniędzmi w Water 7) jednak rzadko kiedy, doprowadzał ją do ostateczności. Niemniej ten moment nastąpił właśnie teraz. W tej chwili to nawet Luffy przestraszył się nie na żarty. Teraz to już wyglądała jak diablica z piekła rodem. Na jego szczęście powstrzymali ją Robin i Usopp, bowiem Franky, wykonujący dotychczas ten obowiązek był zajęty obroną. Luffy bez chwili wahania wykorzystał sytuację.
- DZIADEK! STARCZY JUŻ! – wykrzyczał wystraszony mimiką twarzy Nami.
Ale słowa zupełnie nie trafiały do uszu Garpa, doszczętnie pochłoniętego obrzucaniem niewinnego, "bezbronnego" statku. Sędziwy mężczyzna wyglądał teraz jak dziecko w sklepie z zabawkami. Od staruszka dawał się słyszeć tylko gromki śmiech wywołujący gęsią skórkę.
- I JAK TAM?! DOBRZE SIĘ BAWISZ?! – śmiejąc się złowieszczo miotał kolejne kule.
- STARCZY JUŻ! – Luffy bezskutecznie próbował opanować sytuację, a kule świstały mu nad głową. W końcu zauważył, iż „zwykłe metody porozumiewawcze” do niczego go nie zaprowadzą. Postanowił więc zmienić strategię. Złapał się mocno burty i zarzucił głową do przodu rozciągając ją pod niemal samą twarz dziadka.
- O wnusio! – Spostrzegł chłopaka, co wcale nie przeszkadzało starszemu panu dalej bawić się w „radosne bombardowanie”.
- Dziadek starczy już! Znowu mi się oberwie od Nami…
- Kobiety się boisz?! I ty się śmiesz nazywać moim wnukiem?! - Garp się zdenerwował. Czuł się w stu procentach mężczyzną i wychodził z założenia, iż jeśli już, to może być tylko odwrotnie. To kobieta może bać się mężczyzny. Nie znał jednak Nami. Co ważniejsze, nie widział jej demonicznego wyrazu twarzy, bo gdyby potrafił to sobie właściwie wyobrazić, to tak jak każdy rozsądny człowiek, przyznałby wnukowi rację. Luffy miał jeszcze w pamięci widok rozwścieczonej Nami.
- Tej tak! Tak między nami mówiąc, to momentami wygląda bardziej przerażająco niż Oz i Moria razem wzięci. – Mina Luffy’ego pokazywała jego autentyczne uczucia. Na twarzy malował się nieopisany strach.
- Aż tak? No nie może być. – Garp z początku nie dowierzał chłopcu. Jako wysoki rangą marines, doskonale wiedział jak wygląda facjata Morii i jakoś trudno było mu sobie wyobrazić z nią jakieś fuzje. W końcu jednak powrócił mu zdrowy rozsądek. Z niesmakiem odwrócił się od platformy.
- Dziękiiiiii! – podziękował, jednocześnie „ściągając” z powrotem głowę na Sunny’ego.
- Co, już?! – zawołał rozczarowany Franky.
- Szkoda fajnie było – poparł myśl kolegi Zoro.
- Boże, co ja tu robię…? – Nami z niedowierzania i z bezsilności targała swe włosy. Wyraz twarzy miała zrozpaczony.
- Nic na to nie poradzisz – odparła Robin skinąwszy głową opartą na dłoni lekko się uśmiechnęła.
Po chwili statek Garpa podpłynął do Sunny Go. Cała załoga Słomianego stała powiedzmy „nieruchomo” i oczekiwała na gościa. Nic takiego jednak nie następowało.
- Przepraszam, że się wtrącę. Czy ten pan nie powinien już tutaj być? – odparł z nutką niepokoju w głosie Brook.
- Faktycznie dziwne… - Luffy zrobił lekko skwaszoną, troszkę niezadowoloną minę. – Ej, co jest dziadek?! Srasz?! – zapytał jakby to nie było nic wielkiego.
- Luffy! – Nami nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- Właśnie! Sraczka cię dziadu napadła?! – nie gorzej ujął to Franky.
- No co za chamy! – Reakcja Nami była natychmiastowa. Jednym uderzeniem upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu.
- Panowie – wtrącił skromnie Brook i kiwając negatywnie palcem odparł - Mówi się „szanownie walić kupę” – wypowiadając te słowa minę miał nad wyraz poważną, jakby zwracał kolegom kulturalnie uwagę, jak powinno się mówić.
Nami z początku miała nadzieję, że chociaż ten się zachowa jak na dżentelmena przy
stało. Może się co do niego myliłam? - pomyślała. Słowa kościotrupa utwierdziły ją jednak w przekonaniu, że to były tylko mrzonki. Tym sposobem i jemu się oberwało.
- Tak czy owak to dziwne, że nikt nie przychodzi - podjął teraz temat nieco z bezpieczniejszej strony Sanji.
Pięć minut wcześniej na marynarskim statku podczas burzliwej dyskusji załogi słomianych na Sunny'm związanej z domniemanymi powodami odwlekanej wizyty gościa.
- Wiceadmirale, jesteśmy na miejscu! – zameldował usłużnie podwładny.
Gdyby było, to pewnie by mu odpowiedziało echo, ale i to się nie pofatygowało i w ostatecznym rozrachunku dało się słyszeć tylko głuchą ciszę.
- Prze, przepraszam… - delikatnie zapytał pleców Garpa jego zaufany kolega.
Nic się jednak nie działo, a reakcja była dosłownie taka sama, czyli żadna. Z niewielkimi podejrzeniami przeszedł w około spoglądając wreszcie na jego twarz. – Tak myślałem… Halooo! Wiceadmirale Garp! Budzimy się!
- Aaammm. - Garp ziewając leniwie przetarł oko – No tak wnusio czeka. – zapalił cygarko i po chwili wszedł na pokład pirackiego statku.
- Witaj wnusiu! – Z czystą dobrocią uśmiechnął się do chłopca oddalonego do niego o pięć metrów i rozłożył opiekuńczo ręce by go objąć.
- Siemka – odparł dokładnie z tej samej odległości skinąwszy ręką w jego stronę w stylu „no cześć”.
Garp natychmiast podszedł do chłopca i rąbnął go tak, że aż Luffy zarył łbem w podłogę.
- Ajaj, za co? – masując obolałą głowę odparł zaskoczony chłopak.
- Tyle dziadka nie widziałeś i się nie możesz porządnie przywitać?! Z kochanym dziadziem?! Mimo swych słów Grap nie był wielce zaskoczony taką, a nie inną reakcją swego wnuka. W końcu Luffy’ego znał nie od dzisiaj. Miał jednak nadzieję, iż nalał mu trochę oleju do głowy po wizycie w Water 7. Oczywiście nadzieja matką itd.
- Znowu to samo - westchnęła po cichu załoga.
- Dziadek! – chłopak podszedł do Garpa chcąc uścisnąć mu dłoń, gdy niespodziewanie otoczyły go troskliwe ramiona dziadka.
- Mój wnusio! – uścisnął go z całej siły. Nie ma więc co się dziwić, iż Luffy’emu zaczęło brakować powietrza. – O sorka! – Zauważył, iż chłopak powoli zaczyna się robić blady. Wypuścił więc go z „dziadkowego objęcia” i walnął go po męsku na powitanie w plecy. Problem w tym, iż Słomiany od tego uderzenia przebił się przez ścianę do kuchni.
Ups! - odparł wyluzowany Garp i się głośno zaśmiał. Luffy po kilku sekundach powrócił do dziadka.
- No witaj dziadku! – Powiedział przez zęby i przywalił mu z Raifle w bebechy.
- STARCZY TYCH CZUŁOSTEK!!! – zareagowała gwałtownie załoga.
- No dobrze. Skoro już tu jestem, to może zaproponujesz mi filiżankę małej czarnej?
- Po co? Kawa jest niedobra. – Najzwyczajniej w świecie chłopak odparł i wysunął z niesmakiem język.
- Debilu! – trzasnął go znowu Garp – To był przykład, przykład! Chodziło mi – zmienił diametralnie ton głosu - żebyś mnie jakoś ugościł wnusiu - zrobił smutną minę i lekko przetarł dłonią oko. Wyglądało to tak jakby za chwilę miał się rozpłakać.
- A, o to chodziło! No dobra, nie ma sprawy! Sanji, zrób nam coś dobrego!
- Już się robi! – od razu poszedł do kuchni przygotować herbatę i wyjąć serniczek, który „na wszelki wypadek” rano przygotował.
Stół nie był zastawiony w szarmandzki czy bijący po oczach swą gracją i pięknem sposób. Nie było nawet obrusu. Pośrodku ułożono dwa serniki. Oprócz tego przed każdym została ustawiona filiżanka z gorącą herbatą z cytrynką lub zwykła mała czarna oraz talerzyk z kawałeczkiem owego ciasta. No dobrze nie okłamujmy się. Jeśli chodzi o takie przypadki jak Luffy to byłby to całkowicie daremny trud, toteż, Sanji, kładąc Słomianemu całe ciasto pod twarz, odgórnie przeznaczył jeden z serników na osobistą konsumpcję kapitana. Garp tak jak i jego wiecznie głodny wnuczek, od razu zabrali się za pałaszowanie słodkości.
- Mmm… myszne! – z pełną gębą odparł spoglądając na Luffy’ego.
- Mmm mco mie? – w ten sam sposób chłopak pociągnął „rozmowę” pałaszując w wielkim zadowoleniu ( przy okazji w mgnieniu oka) przeszło godzinny efekt trudu kucharza.
- Widać, że rodzina - po raz któryś westchnęła bezradnie załoga.
- Ach! - zaczął Brook, jak Filip z przysłowiowej konopi – Jak ja dawno nie jadłem ciasta… A tak dobrego to już w ogóle nigdy!
- Mmm? – ( to oczywiście Luffy)
- Na razie lepiej zaniechać prób konwersacji. – odparła łagodnie Robin i delektowała się deserem.
Jeśli oczywiście można mówić o „delektowaniu” słysząc wszechobecne mlaskanie ( z lewej Garp z prawej Luffy, więc dawali na obie strony, a i Franky dorzucał do pieca ). Z tego powodu przez trzy minuty nie dało się prowadzić rozmowy. Niektórzy próbowali, ale nie można było nazwać tego konwersacją, taką jak definiuje się w słowniku. Nieubłagane minuty w końcu minęły, a apetyt został zaspokojony. Można więc było wreszcie prowadzić normalną rozmowę.
- Dziadek, a tak w ogóle-
- Beeek!
Odgłos niekulturalnego zachowania rozniósł się po kuchni.
- Przepraszam kapitanie. Zechciej kontynuować.
- Brook ty świnio! – Nami po chwili wymierzyła kościotrupowi bolesną lekcję dobrych manier.
- Ech – zmieszał się sytuacją Luffy - to co cię tu dziadku przywiało?
- O właśnie! – zareagował energicznie Garp. – Przecież nie po to przebyłem taki szmat drogi! Luffy! Powiem szczerze. Jestem tutaj, bo uważam, że jesteś odpowiednią osobą…
- Do czego? – zapytał rezolutnie chłopak.
- Cóż… chciałbym, abyś został Shichibukai.
„Ostatnie Starcie”
Cz 4: Prawda, która wstrząsnęła Światowym Rządem - spotkanie na Wasure.
Załoga natychmiast podniosła się ze swoich krzeseł i wydała z siebie odgłos zdziwienia:
- ŻE CO?!
Nawet sam Luffy był zaskoczony propozycją dziadka. Szczęka opadła mu do ziemi. Po kilku sekundach, wreszcie udało mu się coś z siebie wydobyć.
- Ja? Shichibukai? Ja mam być stawiany w jednym rzędzie z tym draniem Crocodilem? Pić herbatkę z Morią, który zlikwidował mi niemal całą załogę? No nie… - pomyślał chłopak.
- Odmawiam – szybko skonstruował w jego mniemaniu, jedyną słuszną odpowiedź.
Garp nieco zmarszczył brwi.
Czy życie naprawdę musi mi na każdym kroku pokazywać, że nie jest usłane różami? - pomyślał.
- Nie dość, żeś pirat, to jeszcze nie chcesz zostać Shichibukai? – pochylił głowę i sięgnął po swą kawę. Pociągnął dwa mały łyczki, po czym z gracją, odstawił filiżaneczkę.
- No dobrze Luffy. Pozwól, że się czegoś ciebie spytam. Kurczę, muszę to zrobić najdelikatniej jak umiem. Czy… wiesz o śmierci tego pirata, Rudowłosego? – zapytał ostrożnie.
Luffy zamarł. Przed oczami zaczęły mu się przewijać obrazy z przeszłości. Rodzinna wioska, czas spędzany wspólnie z piratami w knajpie, rozmowy, wreszcie sam Shanks. Jego uśmiech, postawa, moment ocalenia. Wiele wspomnień w jednej tylko chwili. Znów dotarło do niego, iż tej osoby, już nie ma. W kąciku prawego oka pojawił się dowód wzruszenia, maleńka łezka. Jednak szybko się z tego otrząsł i odparł:
- Tak, Nami wyczytała dziś rano w gazecie – wymamrotał cichutkim głosem chłopak.
- A czy wiesz, kto go zabił? Jak do tego doszło?
W Luffym coś drgnęło. Chciał pomścić Shanksa, podjąć jakieś działanie, ale tak naprawdę nie wiedział jak się do tego zabrać. Tym bardziej, po zanegowaniu jego „genialnego” planu. Jednak słowa dziadka sprawiły, że wstąpiła w niego nowa nadzieja, że będzie miał szansę wyrównać rachunki. Uświadomił sobie, iż Garp zna odpowiedź na wciąż nurtujące go pytanie.
- Ty wiesz, kto go zabił, prawda? – spytał rzeczowo młodzieniec, nieco podniesiony na duchu myślą o rewanżu. Zwłaszcza, iż chodziło raczej o niedaleką przyszłość.
- Tak. Jednakże zanim ci to wyjawię pozwól, że wpierw o czymś opowiem. Nie będzie to historia wyssana z palca. To będzie tajny raport, który wstrząsnął Światowym Rządem, co postawił do pionu wszystkie siły Marynarki. Zaznaczę, iż to zeznanie byłego Schichibukai – Aiwary, który po wielu godzinach nieludzkich tortur, w straszliwych mękach, wszystko nam ładnie wyśpiewał. – Nie do końca była to prawda, Aiwara dobrze znał metody „rozwiązujące język” więc bardzo szybko zaczął współpracować. Choć to, co mówił, było szczerą prawdą (zwłaszcza, iż przesłuchiwała go piękna kapitan Hina , co jak się okaże miało nie małe znaczenie), to już tekst o torturach, był tylko zagraniem koniecznym, by dodać wypowiedzi dramatyzmu i zainteresować nią niesfornego wnuka. Kto by chciał słuchać, jakby powiedział „ zeznał w kawiarni, podczas randki z panią kapitan”.
- Usopp i Chopper przełknęli aż z napięcia ślinę. Luffy usadowił się w wygodnej dla niego pozycji (czyli w kuckach na krześle) i wytężył słuch. Minę miał z tonowaną, po której było widać, że traktuje to wszystko bardzo poważnie.
To musi mieć jakiś związek ze śmiercią Shanksa, inaczej by mi o tym nie mówił. Jakieś wprowadzenie albo coś. W sumie wolałbym, by mi podał nazwisko, ale jak już musi to niech mu będzie. -pomyślał.
Oczywiście cel starszego pana był bardzo konkretny i jednoznaczny, ale iloraz inteligencji jaki posiadał nasz rezolutny kapitan, nie pozwalał mu tego dostrzec. Wiceadmirał zadowolony z siebie, postanowił totalnie rozładować napięcie.
- Siedzisz już wygodnie? – Garp zmienił werbalizację głosu na znacznie spokojniejszą i odrobinę frywolną – No to słuchaj wnusiu, dziadziuś opowie ci bajeczkę – uśmiechnął się żartobliwie.
- Proszę sobie nie żartować! – zareagował gwałtownie Franky. Aż oczy wyszły mu poza orbitę z podziwu do „umiejętności mówienia o poważnych rzeczach, wypowiedziane w nietaktowny i zbyt wyluzowany sposób” ( Garp już raz pokazał ową klasę w tej „dziedzinie” na Water 7.).
- Tak sobie myślę – zaczął się zastanawiać wiceadmirał – Chyba nie powinienem tego mówić tak oficjalnie - chwilkę się zawahał.
- Ależ proszę pana… - zaczął Usopp, ciekawski ponad wszystko tajnego raportu.
- Proszę wiceadmirała. - poprawił Garp niby z powagą, a tak naprawdę lekko sobie z niego szydząc.
- A tak. Proszę wiceadmirała…
- O tak lepiej, no niech wam będzie.
Usopp się troszkę zdziwił:
Co? Już? Przekonałem go? Ale jestem genialny!
Te same myśli, ale z nieco z innej strony ogarnęły umysł Nami:
Niewiele potrzeba żeby go przekonać. On naprawdę nie chciał nam tego powiedzieć?
Usopp nic nie mówił, ale jego uśmiechnięta buźka, idealnie zdradzała jego myśli.
Garp znowu zabrał głos:
- Zaraz jak to było, a już wiem! Choć opowiem Ci bajeczkę, bajka będzie dłuuuga. Żyła sobie raz królewna, co - (nutki i obowiązkowy uśmieszek)
- PROSZĘ WICEADMIRAŁA!!! – wykrzyknięto jak jeden mąż.
Wszystkim przez głowę przemknęła prawie ta sama myśl:
No doprawdy… ile można sobie żartować. Czy ten człowiek nie wie, co to do cholery jest POWAGA?
- Dziadek, nie wygłupiaj się i zacznij wreszcie – odburknął z niecierpliwiony Luffy.
- No dobrze. Chciałem tylko nieco rozładować atmosferę. No to okej. Teraz już proszę o uwagę - momentalnie z poważniał – A więc było tak…
Miejsce: Wyspa Wasure ( jap. „zapomnienie”)
Czas: Jeszcze sprzed wydarzeń przedstawionych w pierwszym rozdziale.
Wasure. Tropikalna wyspa porośnięta bujną roślinnością. Znajdują się tu też dwa wodospady, z których jeden jest majestatycznie przedzielony na samej górze ogromną skałą, tworząc dwa ogromne, szerokie na trzysta metrów filary wody. Zapierający dech w piersiach krajobraz. Znaczenie tego wodospadu jest jednak jednoznacznie „praktyczne”. Stanowi ono, bowiem swego rodzaju miejscową „atrakcję” (na środku tej skały dochodzi bardzo często do pojedynków). Na wyspie są też liczne mokradła, wypełnione niebezpieczną fauną jak np. pół metrowe piranie (częste miejsce „prywatnych egzekucji”). Lasy deszczowe są tu bardzo gęste i pokrywają znaczącą cześć wyspy. To jednak w niczym nie przeszkadza „mieszkańcom”, których za wielu nie jest. Jest to, bowiem wyspa największych ludzkich pomiotów. Autochtoni (tzn. rdzenni mieszkańcy) dawno już opuścili to zapomniane przez Boga miejsce. Bowiem, zbierają się tu najgroźniejsi, najbardziej poszukiwani piraci, jakich nieprzyjemność miał oglądać świat. Gorszego zakątka Ziemi porządny człowiek nigdy nie widział. Raj dla wszelkich przestępców, bandziorów i innego marginesu wyjętego z pod prawa. Oczywiście jak to w takich miejscach bywa, kwitnie tu na szeroką skalę handel żywym towarem. Można tu kupić dosłownie każdą istotę, nawet pojmanych i zniewolonych kapitanów. Rzecz jasna ryboludzie, syreny czy mieszkańcy Skypiei, też się czasem zdarzają. Cała wyspa od metra jest usłana licznymi pubami, klubami nocnymi, burdelami, plantacjami narkotyków i innego tego typu „inwestycjami”. Oczywiście wszystko jest tu nielegalne, a kobiety są po prostu zmuszane do prostytucji. Na tej wyspie rządzi pieniądz i prawo własności (również, obejmuje poszczególne osoby takie jak np. nocne tancerki). Nie ma żadnych socjalnie ustalonych zasad. Morderstwa i inne przestępstwa na porządku dziennym. Idąc środkiem miasta, można wyciągnąć broń palną, strzelić w jakiegoś pirata czy rzezimieszka i nikt nie zwróci na to najmniejszej uwagi. Właściwie panuje tu tylko jedna, ściśle przestrzegana zasada - nie wolno kraść (zarówno pieniędzy jak i też szeroko rozumianych „prywatnych własności”). Do przestrzegania tego „świętego” prawa, powołana została specjalna grupa, prywatne wojsko pana wyspy – Satoshiego. Nie sprawował on tu jednak ani władzy legitymistycznej, ani wykonawczej. Jeśli już to sądowniczą. Jednakże Panem, był z innego powodu. To on był posiadaczem większości przybytków na tej wyspie i właśnie w ten sposób należy rozumieć jego władzę. Oczywiście panowało tu takie bezprawie, że wszelkie oddziały Marynarki omijały to miejsce tak szerokim łukiem, jak się tylko dało. Wyżsi rangą, także rzadko tu przybijali. Nie było więc lepszego miejsca na zorganizowanie tajnego spotkania wymierzonego w Światowy Rząd.
Wschodnia strona wyspy: tajna kwatera jednego z „siedmiu władców” - Krysa.
Ma tu miejsce spotkanie Shichibukai. To on był mózgiem całego interesu, ale Czarnobrody, też miał pewien udział w tej sprawie. Otóż, w tajemnicy przed Światowym Rządem, każdy Shichibukai, który przeszedł „wstępne przesłuchanie”, sprawdzające lojalność wobec rządu, ( tylko Kuma został oddalony z kwitkiem. Swoją drogą zastąpiono jego osobę Aiwarą. Wcześniej wiceadmirał, a teraz znamienity pirat wart trzysta sześćdziesiąt milionów beli ) otrzymał zaproszenie od Krysa do jego wspaniałej rezydencji na Wasure (oczywiście nie miała być to wycieczka krajoznawcza, kto by wtedy się pojawił?). W liście wyraźnie było napisane, iż chodzi o sprawy wagi światowej. Szczegółów spotkania, czy tematu debaty nie podano, jednakże informacja o tym, iż ma się pojawić na tym sympozjum Rudowłosy, Białobrody, czy sława sław Dragon, była wystarczającym powodem by się przemóc i przybyć na wyznaczone miejsce. Tak oto doszło do spotkania największej zorganizowanej pirackiej potęgi, jaką widział świat.
Rezydencja, w której za chwilę miało się odbyć spotkanie, biła po oczach swą wytwornością, szczegółami architektonicznymi w stylu wschodnim oraz wszechobecnym bogactwem i co najważniejsze rozmiarami. Otaczał ją wspaniały, malowniczy ogród z mnóstwem żywopłotów usłanych różami, kilkoma bardzo romantycznymi altankami, w której nie jedna dziewczyna chciałaby stracić dziewictwo, wszelką możliwą roślinnością, bogatym asortymentem kwiatów i maleńkimi drewnianymi mostami nad, przymykającymi pod nimi niemal przezroczystymi strumieniami. Oczywiście klasyczny staw z karpiami również znalazł swe miejsce w tej „baśniowej krainie”. Wnętrze rezydencji było nie mniej okazałe. Piękne dywany wyszywane fantazyjnymi wzorami prosto z Alabastii, ogromne diamentowe żyrandole, które wręcz oślepiały swym pięknem, obrazy, czy wspaniałe myśliwskie trofea zdobiące ściany. Wszystko to było wprost zdumiewające. Meble również były wysokiej klasy. Wiele z nich to antyki zakupione na światowych aukcjach. Zachwycały tak swym kunsztem i dbałością wykończenia, że wprost nie można było oderwać od nich oczu. Sala konferencyjna również była wypełniona wszystkimi tego typu dobrami. Na środku stał, o dziwo, nie wielki „prostokątny” stół po obu stronach wykończony na kształt ośmiokąta. Krzesła to poezja sama w sobie. Piękne naszycia, czy ich wykonanie sprawiały, iż osoba siedząca na nich, a zwłaszcza w takim pomieszczeniu, czuła się niczym jak członek rodziny królewskiej.
Sami gospodarze również prezentowali się bardzo okazale. Krys, mężczyzna około dwudziestu pięciu lat, blondyn z grzywką lekko zaczesaną na oczy, dżentelmen. Zawsze ubrany w elegancki, gustowny biały garniturek i do tego, aby podkreślić kolor włosów, żółty krawat. Przystojny to mało powiedziane. Oczy lekko błękitne, wspaniale komponowały się z smukłą, lecz nadal urodziwą twarzą. Figura też była niczego sobie, nie był napakowanym osiłkiem, ale na chuderlaka też nie wyglądał.
To on wszystko organizował i do niego należał akt własności, jednakże nie można zapominać o jeszcze jednej ważnej osobie. A była nią Nevis, jego młodsza o sześć lat siostra, również Shichibukai. Włosy miała długie, kruczoczarne, niczym nie splecione sięgające jej daleko za ramiona. Bardzo atrakcyjne i nader urodziwe dziewczę. Oczy również czarne, co znakomicie pasowało do jej włosów jednocześnie kontrastowało z nieco bledszą cerą. Twarz owalna, kości policzkowe nie za długie, wyrazisty nosek, a z lewej strony ust mały pieprzyk, który niewątpliwie dodawał jej uroku. Wyglądała jakby nie Michał Anioł, ale sama matka natura wzięła do ręki dłuto i ją wyrzeźbiła. Nie przypominała modelki, była można powiedzieć „idealnej budowy”. Nie otyła, ale w żadnym wypadku nie anorektyczka. Nie za szerokie biodra, bardzo długie nogi, (dziewczyna miała metr siedemdziesiąt pięć wzrostu) i jędrne, acz niewielkie piersi. Ubrana była w bluzeczkę z odkrytymi ramionami, fioletową spódnicę sięgającą niemal do kolan, raz miała założony przepiękny wisiorek z diamentem w kształcie płatku śniegu zwisającym jej lekko na piersi.
Krys otwarłszy ogromne drzwi, zapraszał swych przybyłych już gości. Nevis tam nie było. Czekała już siedząc na swoim miejscu, uprzednio skrupulatnie wyliczonym przez Krysa, aby zachować bezpieczną odległość od Aiwary - babiarza, który zamiast myśleć o debacie, koncentrowałby by się na jej udach i ciągle z nią filtrował. A nasz gospodarz nie chciał, by jego piękne dywany, czy siedzenia, zostały zaplamione krwią.
- Zapraszam. Proszę się rozgościć. Tylko mi tu proszę buty zdjąć.
- No nie, tak czysto, że pierdnąć nie można – grubiańsko odrzekł Moria.
- A no nie, od tego jest toaleta – odparł stanowczo Krys.
Goście weszli do rezydencji, zdjęli buty, choć co poniektórym przyszło to z nieopisaną niechęcią. Założyli specjalnie przygotowane dla nich obuwie i przekroczyli próg salonu. „Przekroczyli” to jednak pojęcie względne.
- O kurwa! – Czarnobrody przestąpiwszy właśnie próg prowadzący do salonu się wstrzymał, gdy jego oczom ukazało się bogate wnętrze prezentujące się nad wyraz okazale - Ale przepych, muszę sobie coś takiego skołować – nie krył podziwu, a przy okazji, wcześniejszym „zdaniem” braku wychowania.
- Bardzo chcesz mieć bliskie spotkanie trzeciego stopnia ze ścianą obok? – spytała Nevis, wyraźnie urażona chamstwem mężczyzny.
- A nie, słonko, to nie było do ciebie – odparł ze spokojem, najwyraźniej źle interpretując słowa dziewczyny. Tą aż zszokowała arogancja jegomościa. Postanowiła już nic nie mówić, bo szkoda jej było strun głosowych, a szansa, iż pan stojący w drzwiach (co swoją drogą też za kulturalne nie było) prawidłowo ją zrozumie, była tak znikoma, jak wygranie w pirackiego totka.
Tymczasem przy owych drzwiach rozpoczęła się dyskusja.
- Ty, Flaming, co on odpierdala? – Moria był wyraźnie zniecierpliwiony staniem w korytarzu w czymś, co do złudzenia przypominało kolejkę.
- No właśnie się króca zastanawiam! I co to za Flamig?! – stał tuż za Czarnobrodym, więc postanowił wykorzystać sprzyjające mu okoliczności.
- Ruszysz łaskawie dupsko?! – to mówiąc Doflamingo kopnął kolegę, bo w przeciwnym wypadku pewnie stałby tak do wieczora.
Czarnobrody wyraźnie był nieprzyzwyczajony do takiego przepychu, reszta dobrodziejstwa wstąpiła w gościnne progi już bez większych komplikacji.
Aiwara, poprawił sobie grzywkę, chwycił krzesło obok Nevis, gdy w jednej chwili zastygł.
- Tam! – odezwał się dziewczęcy, ale donośny głos.
- Zechciej mi wybaczyć, ale cóż się stało, że taka słodka istotka, anioł wręcz, jest zmuszona wyciągać takie wysokie nuty? – zapytał jak wcielony duch Amora, słodko i komplementując na każdym kroku. Gracji dodawał mu różowy, (co?) elegancki garnitur i mała róża przyczepiona na piersi.
- Będziesz dyskutował? – dał się słyszeć wdzięczny lecz stanowczy głos.
Aiwara, nie miał już złudzeń. Nie będzie mu dane siedzieć obok płci pięknej. Nieco zniesmaczony zasiadł na wyznaczonym miejscu.
Goście po kolei zajmowali wyznaczone miejsca, właściwe tylko Aiwara, źle wybrał.PO chwili rzecz wyglądała następująco: dwa krańce stołu, po jednej stronie Krys (od strony drzwi) po drugiej teoretycznie miejsce dla Dragona. Na skosie po stronie lewej Krysa, Nevis, a po jego prawej Doflamingo. Następnie przechodzimy do dwóch prostopadłych linii stołu, gdzie po Nevis zasiadł Mihawk i Moria, a od Doflamingo, Czarnobrody i Aiwara. Dzięki temu ułożeniu tych najbardziej frywolnych Krys miał na wszelki wypadek pod ręka, a Aiwara, znajdował się w bezpiecznej odległości od jego siostry. Zadowolony z ułożenia mężczyzna nie wiedział jednak jednego. Otóż, nie grzesząca urodą dziewczyna, była obiektem westchnień Sokoleoko. Ona zaś traktowała go co najwyżej jako dobrego kolegę. Szermierz bowiem nie pierwszy raz u nich gościł. Znali się dobrze, czasem wspólnie trenowali. Mihawk, wiedział, że ona nie darzy go takim uczuciem jakiego pragnął. Niemniej był za nią gotów skoczyć nawet w ogień. Za wielkich szans u niej nie miał, ale się nie poddawał i wierzył, iż pewnego dnia pobiorą się w jednej z największych i najpiękniejszych altanek w malowniczym ogrodzie owej rezydencji. A następnie podczas nocy poślubnej, w tym samym romantycznym miejscu zdejmie z niej okowy dziewictwa. Sokoleoko zgodził się tu przybyć tak naprawdę właśnie przez wzgląd na nią. Nie był zainteresowany „podbojem świata”, czy czymś tego pokroju. Spotkanie Białobrodego czy Shanksa, którego widywał nader często również niespecjalnie go motywowało.
- Dobrze – zaczął Krys – zanim przyjdą honorowi goście pozwolę sobie przeprowadzić szybkie, lecz niezwykle istotne głosowanie.
- Po kiego? – Moria oczyszczał sobie w wyjątkowo obcesowy sposób drogi oddechowe.
- Żebyś się pytał! – wydarł się Doflamingo.
- Dajcie mu powiedzieć – dał się słyszeć ujmujący dziewczęcy głos.
Chwila nie minęła i zrobiła się cisza jak makiem zasiał. Mysz pod miotłą nawet się nie umywała.
- Więc jak już wspomniałem przeprowadzimy głosowanie. Sprawa jest prosta. Będzie ono dotyczyło wystąpienia z Shichibukai i stworzenia nowej grupy, której cele jak i samą nazwę wyjawię po pomyślnym głosowaniu. A więc słucham. Kto jest za: Zrzuceniem obroży! Ma dość określenia „rządowy pies”! Połączeniem naszych sił i stworzeniem przepotężnej grupy, która zatrzęsie w posadach Światowym Rządem?! - przemowa, choć na początku się na to nie zapowiadała, była bardzo płomienna. Trzeba przyznać, iż nieco narzucała jego wolę, ale liczył się efekt.
- Teraz proszę krótko tak/nie.
Krys miał dar przekonywania i coś w sobie. Po kolei każdy usłużnie zaczął odpowiadać. Kolejka leciała od Krysa przez Nevis, zataczając kółeczko, które kończyło się na Doflamingo. Sokoleoko był wdzięczny bogom za swoją miejscówkę. W sam raz, bo przed Nevis, a on przecież nie mógł wybrać inaczej jak ona. Rachunek wyglądał następująco: dwa razy „nie” i pięć na „tak”, a więc wszystko stało się jasne. Aiwara oczywiście był „za” połączeniem, bo to oznaczało możliwość rychłego ponownego spotkania z przecudowną istotą, którą na tę chwilę, była Nevis. Swoją drogą do Shichibukai nie należał, więc nic na tym nie tracił. Przeciw byli tylko Moria i Doflamingo, którzy za nic w świecie nie mogli sobie wyobrazić wzajemnej współpracy.
- No dobra – zabrał głos Moria – to teraz z łaski swojej nas oświeć, co i jak. – Mroczny pan, wydawał się być bardzo zainteresowany tematem. Nie chciał połączenia, ale chciał usłyszeć co Krys ma do powiedzenia. Czuł podświadomie, że będzie mowa o wielkich rzeczach, które mogą zupełnie odwrócić porządek na świecie. Z niecierpliwieniem czekał na odpowiedź.
- Zaiste, nastąpiła odpowiednia pora. Postanowiłem, iż cele zdradzę dopiero, gdy będą już wszyscy. Nie widzę sensu, się powtarzać. To zresztą tylko moje sugestywne propozycje i nie musicie się do nich dostosowywać. Natomiast, co do nazwy, postanowiłem, iż wspólnie o niej zadecydujemy. Choć zapewne myślicie, że kreuję się na lidera, to chciałbym wam powiedzieć, iż w rzeczywistości pragnę, aby ważniejsze decyzje, jak właśnie nazwa naszej grupy, nie zależały od pojedynczej jednostki, ale były efektem współpracy wszystkich zainteresowanych. – Piękne słowa, jednak były one tylko przykrywką. Krys miał nadzieję, coś wykombinować w czasie głosowania, niestety na nic specjalnie błyskotliwego nie wpadł. Nie mógł przecież jednak się zdradzić. Tymi słowami udowodnił, iż nie jest lekkomyślnym dowódcą, ale idealnym strategiem, wybierającym jak najwłaściwsze rozwiązania. Nikt nawet się nie domyślił, że było inaczej.
- Jakieś propozycje panowie? Jestem przekonana, że nie brak wam intelektu i wspólnie na pewno wymyślimy wspaniała nazwę – dziewczyna rozpoczęła dyskusję, fałszywie komplementując, a pod koniec słodko uśmiechając się do zgromadzonych.
Choć pozornie było to nie istotne, kto i jak rozpocznie, odegrało to niesłychanie istotną rolę. Mówiła bardzo przekonująco, a jej słowa były niemal jak zastrzyk pozytywnej energii. Panowie uraczeni słowami pięknej Nevis od razu wzięli się do roboty. Osiągnęła dokładnie taki efekt jaki zamierzała. Niestety mieli momentami chore pomysły, co gorsze z goła inne. Moria stawiał na coś z Kuroi (jap. „czarny”) , Mihawk chciał by miało to jakieś znaczenie, Krys by miało sensowną genezę itp. Burza mózgów jednym słowem.
- Wiem! – odezwał się Aiwara – Wasure! – Koniecznie chciał zaimponować koleżance.
- To żeś wykombinował. Długo nad tym stękałeś? – pogardliwie i nieprzychylnie odparł Doflamingo.
- Ale zobacz, jest tajemniczość, symbol, o genezie nie wspominając.
- No niby jest – do dyskusji wtrącił się Krys – ale to strasznie tandetne. Nazwa taka jak wyspa.
Ogólnie pomysł zanegowano i znów zaczęło się główkowanie. W prawdzie poleciała kolejna propozycja „ Shichikage”, ale wszystkim zdecydowanie za bardzo kojarzyło się to z pomysłodawcą.
- Będziemy tak myśleć do usranej śmierci. – Dla Czarnobrodego, wysilanie szarych komórek nastręczało wyraźnie nie małych trudności.
Gdy już wydawało się, iż wszyscy dobili już do swego limitu i więcej nie dadzą rady wymyślić, padła nowa propozycja.
- Midoriou! – wyskoczył nagle szermierz – "Midori" to „zieleń”, więc będzie wskazywało na genezę. To w końcu tropikalna wyspa. Natomiast „Ou”( jap. „król”) jako określenie nowych władców. Co o tym sądzicie? – Sokoleoko był niesłychanie dumny ze swego pomysłu. Sam paw mógłby mu teraz chylić czoło.
- No ja wiem, głupie nie jest. No i uzasadnienie konkretne - odrzekł Krys zadowolony, że głowiąc się nad nazwą, zwrócono uwagę nie tylko na brzmienie, ale genezę i jakiś głębszy sens. Nie był to może coś wybitnie genialnego, ale z pewnością była to jak dotąd, najlepsza propozycja.
- Przemyślane i ma coś w sobie – Nevis pochwaliła i w sensie niejakiej „nagrody”, mrugnęła do niego lekko okiem. Mihawk się zmieszał i zaczął coś do niej mówić pod nosem, ale totalnie go zagłuszył Czarnobrody.
- A mnie się nie podoba!
- A ja mam to serdecznie w dupie - odpowiedział mu niekulturalnie Moria – jak masz lepsze, to wal, a jak nie to morda i szczekaj jak rozkażą. Kishishishishishishi
- Ty Moria też się zamknij – Krys postanowił znowu przejąć inicjatywę - To co? Wszyscy się zgadzają? – spojrzał na Czarnobrodego, który wymownym gestem założonych rąk na siebie, wyrażał swój sprzeciw – znaczy, czy większość się zgadza?
Tu obyło się bez fanaberii i wspólnie zadecydowano, iż od teraz będą się nazywać - „Midoriou” . Następnie nastąpił czas strawy i oczekiwania. Aiwara próbował flirtować na odległość z Nevis, lecz próżny był jego trud. Moria siłujący się, z kim popadnie na pięści, skutecznie ją zasłaniał. Próbował ją dotknąć pod stołem, podchodząc, zagadać osobiście, pisać wiersze, wszystko na nic. Dziewczyna nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, natomiast Krys wręcz przeciwnie. Co więcej Nevis, pod pretekstem nowej nazwy, postanowiła nieco lepiej poznać szermierza, z czego ten był niezmiernie rad. I tak sobie mijał czas, po czym zaczęło się robić ciszej, nieco bardziej skupiono się na jedzeniu niż rozmowie, aż nastała cisza przerywana nerwowym stukaniem palcami o blat stołu przez Flamingo. Ten wreszcie nie wytrzymał.
- Hej! Ile my tu mamy jeszcze króca siedzieć?!
Gospodarz spokojnie odparł:
- Doszły mnie słuchy, iż Białobrody i Rudowłosy dotarli już na wyspę. Niebawem powinni do nas dołączyć – w tym momencie podniósł głos - Więc zamknij z łaski swojej jadaczkę i czekaj!
- TY! Ty mi każesz czekać?! – oburzył się pirat.
- Jak widzę psy już zaczęły szczekać - odparł pod nosem Mihawk, ale zrobił to w takim stylu, iż jego słowa dotarły do uszu niemal wszystkich zgromadzonych osób.
- Nazywasz mnie psem?! – zdenerwował się Doflamingo – Już ja ci…!
Nagle dał się słyszeć odgłos otwieranych drzwi. Do sali wszedł Białobrody, a tuż za nim Shanks. Szli w pełni dostojeństwa niczym szlachta zachodząca do obory. Rozmowy natychmiast ucichły. W pomieszczeniu dawała się odczuć ich potężna aura.
- Panowie - przywitał ich gospodarz – Dziękuję za Wasze przybycie, ale chciałbym byście się troszkę opanowali. Szyby mi lecą!
- A, sorka sorka. – odparł Shanks i zupełnie się wyciszył.
- Niech będzie… - Białobrody też stłumił swą moc. Następnie obydwoje zasiedli dokładnie tak jak zaplanowano. Od Morii na ukosie Shanks, a od Aiwary Białobrody.
Następnie gospodarz wstał podszedł do szafki, z której wyciągnął dwie butelki wytwornego wina, uprzednio przyniesione z piwnicy (najlepszy rocznik). Ustawił przed każdym kryształowy kieliszek i nalał znamienitego trunku. Następnie powrócił na swoje miejsce, by rozpocząć właściwą część zebrania. Ku jego niezadowoleniu, w niezbyt dobrym stylu rozpoczął Białobrody.
- Hohoho! Cóż to za święto dziś mamy? Gratuluję Krys, że udało ci się zebrać tę całą marynarską psiarnię w jednym miejscu.
- Hę? Co tam wypaplałeś? – zapytał odprężony Moria „oczyszczając jamę nosową”.
- A jak was inaczej nazwać? Straciliście swój honor i daliście sobie założyć rządową obrożę. Hahaha – odparł na koniec głośno się śmiejąc.
Doflamingo pomyślał sobie to samo, co Czarnobrody i Moria, którzy byli wysoce wyczuleni na słowo „pies” i jemu pochodne:
Pal sześć jak on jest potężny, zaraz nauczę go szacunku!
- Hahaha – zaśmiał się również Shanks, popijając wytworny trunek, osobiście nalany przez gospodarza.
Nasza znajoma trójka:
[/i]Temu też spuścimy wpierdol po naradzie[/i].
Czarnobrody na samym myśleniu jednak nie poprzestał i totalnie zdegustowany brakiem, w jego mniemaniu, należytego szacunku wykrzyczał:
- Możecie się już zamknąć?!
- Nie najlepiej się zaczęło - westchnęła Nevis i oparła na swej dłoni podbródek.
- A czego innego mielibyśmy się spodziewał - odparł cichutko siedzący obok niej Mihawk. Chętnie zacząłby od „kotku”, ale wiedział, iż relacje na te chwilę ich łączące, jeszcze długo nie będą na to pozwalały (o ile w ogóle).
- A gdzie Dragon? – spytał rzeczowo jak się tylko da Aiwara.
- Właśnie – rozsiadł się wygodnie Białobrody.
- Mówił – zaczął Shanks – że ma coś do załatwienia i chyba jeszcze „ Nie chcę mieć z tymi śmieciami nic wspólnego” i...
- Starczy - odezwał się Białobrody. – Powiedzcie lepiej, po co mnie tu ściągnęliście. Białobrody tak po prawdzie też nie chciał tu przybyć. Jednak, ponieważ Krys był jego dobrym przyjacielem, nie mógł mu odmówić. Tym chętniej, rychło chciał poznać powody zaproszenia go tutaj. Istotne jest też to, iż jeszcze bardziej, ciągnęło go do jak najszybszego opuszczenia tego zebrania.
- W takim razie pozwolę sobie zabrać głos, gdyż to ja jestem inicjatorem całego tego zamieszania – Krys powstał z honorowego siedzenia. Był niepewny siebie. Wiadomo, jego przemowa była kluczowym aspektem spotkania. To od niej zależało, czy zjedna sobie największe potęgi tego świata. Nie było już jednak odwrotu. Zaczął więc nie przedstawiając od razu szczegółów, ale wprowadzając delikatnie znamienitych gości w arkany jego planu.
- Wyda wam się to może nieprawdopodobne i być może uznacie to za chory pomysł, ale my Shichibukai, mamy dość rządowej ogłady i połączyliśmy swe siły, co jak sam Białobrody zauważył łatwe nie było, by przeciwstawić się Światowemu Rządu. Od dziś już nie jesteśmy ”siedmiorgiem władców”, jesteśmy „Midoriou”.
- Hahaha – nie mógł powstrzymać się od śmiechu Shanks – Kto by przypuszczał, że wielkich siedmiu bogów połączy swe siły. Hahaha. – Shanks był nader rozbawiony nowo zasłyszanymi informacjami, które mimo wszystko nadal wydawały mu się, co najmniej, mało prawdopodobne. Wiedział nie od dziś, iż Shichibukai stanowią typki, które wolą działać na własną rękę. Nigdy wszak nawzajem sobie nie pomagali. Nawet jak Moria dostawał baty, nie chciał by mu pomóc. Nie szydził z nich, ale w połączeniu z trunkiem, którego notabene wypijał duże ilości, niezmiernie go to bawiło.
- Tak cię to śmieszy?! – zirytował się Doflamingo. Jego złość po części wynikała z tego, iż Rudowłosy miał rację, a on sam nigdy nie uważał, by sojusz był dobrym pomysłem. Cóż jednak miał do powiedzenia skoro został przegłosowany? Pozostawało mu tylko bronić wspólnej idei z nadzieją, że nie będzie tego żałował.
- Spokój! – Krys podniósł na wszystkich głos, nie przymierzając, koncentrując się zwłaszcza na Doflamingo. Nastała cisza, wszak z gospodarzem się nie dyskutuje.
- Pozwolę sobie wrócić do mojego wykładu. – Pozostała mu najtrudniejsza część; przekonać swych gości do sojuszu. Nie mógł sobie pozwolić na dłuższą pauzę i zebrawszy w sobie pozytywną energię kontynuował:
- Midoriou dysponuje ogromną siłą, jednak większość z nas nie może się równać z przeciwnikami takiego kalibru jak Wy. – Tu trochę przysłodził, wiedział, iż Shichibukai są w stanie ich pokonać, ale to by była wyniszczająca wojna domowa. Marynarka bez trudu rozwaliła by niedobitków. – Dlatego, pragnąłbym z całego serca, byście się do nas przyłączyli. Bylibyście nieocenionym dla nas wsparciem. Głęboko wierzę, iż nasze wysiłki nie pójdą na marne – od tego momentu podniósł głos, mówiąc niczym zawodowy orator - Razem, na pewno nam się uda! Zwyciężymy! Pokonamy Marynarkę!!!
Nastała cisza. Takiej przemowy to nawet koledzy Shichibukai się nie spodziewali. Nawet ci bardziej sceptyczni byli pod wrażeniem. Przemowa zrobiła wrażenie nawet na Yonkou.
Krys w duchu dziękował sobie, iż nie wyznaczył do tego zadania (tak jak początkowo było ustalone) Czarnobrodego, który nie wiedzieć, czemu, bardzo chciał poprowadzić to spotkanie. Milczenie przerwał głos Białobrodego.
- Dobrze, to już coś wiemy. To teraz mi jeszcze powiedz, jakbyście widzieli moją pomoc?
Krys nie krył radości wynikającej z zainteresowania sprawą samego „króla”. Jednak to nie był czas na spoufalanie, pan pyta to sługa odpowiada (choć nie przepadał za takim zestawieniem ról.)
- Zakumulujemy wszystkie dostępne siły i zaatakujemy na Główną Bazę. Jednak musimy uzbroić się w cierpliwość. Zanim to nastąpi, dobrze by było nieco przerzedzić szeregi wroga. Wielu potężnych piratów, zostało pojmanych - tu znowu podniósł ton – przez marynarską elitę! Głównie przez admirałów, posiadających wyjątkowe zdolności. Uważam, iż byłoby nam wysoce na rękę usunięcie, choć jednego z nich jeszcze przed główną batalią.
Widać było, iż Krys jest urodzonym przywódcą. Jego słowa były charyzmatyczne i pełne siły. Powodowały, iż w zebranych, zaczynał wstępować duch walki. W niektórych zapłonął taki ogień, że najchętniej już by zaatakowali Marynarkę. Wśród tych gorących emocji i podniecenia, niestrudzenie przepływały słowa gospodarza.
- Co więcej, dobrym posunięciem byłoby uwolnienie więźniów przetrzymywanych w Impel Down. To ścierwa i większość z nich nie jest warta funta kłaków. Jednakże – i tu uśmiechnął się do wszystkich – nie wiem jak wam, ale dla mnie jest ujmą walczyć z tą całą marynarską zarazą. Tak to się nawzajem płotki powybijają i problem z głowy. – Ta część nie była bez znaczenia. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż niejeden z przetrzymywanych tam więźniów dysponuje ogromną mocą. Chciał jednak uwydatnić różnicę miedzy nimi, a zebranymi w rezydencji gośćmi. Pokazać, że przemawia do wybranych, tych pod każdym względem „naj”. Celowo więc umniejszał wartość więźniów, podnosząc tym samym wszystkim morale.
- Chciałbym też zaznaczyć, iż w Impel Down jest przetrzymywany wielki pirat – Ace, który z pewnością nie powinien był tam się znaleźć. To dla niego obraza! Naszym obowiązkiem jest, tak zacnego pirata, uwolnić z okopów niewolnictwa! – Tymi słowami, miał zamiar ponad wszelką wątpliwość zjednać sobie Białobrodego. – To jak towarzysze? Pomożecie?!
Białobrody nie krył podziwu zmieszanego z zadowoleniem:
- Podoba mi się twoje zdecydowanie. Gratuluje też wybitnie udanej przemowy. Podziwiam również to, iż udało ci się zebrać tu wszystkich obecnych, a nader niezwykłym osiągnięciem jest namówienie ich wszystkich – rozejrzał się po sali zaznaczając, iż chodzi mu o Shichibukai – do współpracy. Hohohohoho, zaprawdę niezwykłe. – Białobrody mówił szczerze. Każde jego słowo było esencją tego, co działo się w jego myślach. Teraz już nie żałował, iż tu przybył. Właściwie nie miał już wątpliwości. – Niech wam będzie! Ja Białobrody zawiązuję z wami sojusz!
- A ja nie – totalnie rozbroił towarzystwo Shanks.
Krys już był w siódmym niebie, myślał, że dokonał podwójnego cudu naraz. Jeszcze dobrze się nie nacieszył pozytywnymi słowami przedmówcy, a tu jakby mu spadły dwie tony na głowę.
- Ale czemu ? Weź to jakoś uargumentuj – Białobrody był rozczarowany kolegą.
- Hmm, no dobra ale jest jeden warunek.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, Mihawk i kilka inteligentniejszych osób od razu wyczuło, że Shanks się wcześniej zgrywał. Mieli mu to za złe, ale już nie chcieli tego przedłużać.
Oczywiście niektórzy powstrzymać się nie mogli.
- No jeszcze mi tu będzie warunki dyktował – Czarnobrody walnął pięścią w stół.
- Czekaj! – odezwał się dotąd nie zabierający zbytnio głosu Aiwara – Powiedz, czego żądasz? - spytał kulturalnie mając nadzieję, iż uda im się pozyskać drugiego z Yonkou, a co najważniejsze względy Nevis. Jednakże rozumiał też wagę samej sprawy. Czuł, że są o krok od zwycięstwa i nie chciał, by Czarnobrody swym zachowaniem zniechęcił Rudowłosego.
- Hmm – wyciągnął się „chwilowy pępek świata” i uśmiechnął w stronę Krysa – No... - popatrzył chwilę w górę i podrapał się w zamyśleniu po brodzie. Następnie swój wzrok skierował w stronę jedynej, zaszczycającej męskie grono swą obecnością niewiasty – Jeśli ta młoda dama, spędzimy ze mną upojną noc, to się zgodzę.
Nevis absolutnie zatkało. Zarumieniła się.
- Co?!!! – jej brat i Mihawk wykrzyczeli z oburzeniem.
- Po moim trupie! – niezwykle zwięźle zanegował swoją niezgodę szermierz. Mało go to teraz obchodziło, jak wytłumaczy swe zachowanie przed gospodarzem czy Nevis. Wszak obaj nie zdawali sobie sprawy, co Sokoleoko do niej czuje. Zawsze jednak mógł się wykręcić słowami: prawdziwy dżentelmen nigdy by na coś takiego nie pozwolił. Jednak w tym momencie mówimy o odruchu, instynkcie obrońcy. Dobył swego miecza. Zaczęło się robić gorąco.
- Moją siostrę?! – Krys nie krył zdziwienia, a jednocześnie urażenia tupetem gościa. Do głowy przychodziła mu tylko jedna myśl Zabić skurwysyna! Krys się jednak uspokoił, nie mógł pokazać jako dowódca, że emocje wzięły górę nad rozsądkiem.
- To był tylko taki niewinny żarcik – tym samym nieco uspokoił towarzystwo - Myśleliście, że co? Że ja naprawdę… – zrobił małą pauzę by uchylić się przez ciosem Mihawk, którego najwidoczniej wyprowadził z równowagi – No co wy, nigdy bym czegoś takiego nie zaproponował. Nie to żebym odmawiał urody koleżance – puścił do niej oczko, tym samym znów był zmuszony uniknąć kolejnego ciosu, czerwonego ze złości szermierza - A wy myśleliście… - zakrył lekko usta ręką, ale nie wytrzymał – Hahahaha!
- Hahaha – zawtórowała za nim dziewczyna - W zęby? – rozwścieczona z impetem postawiła nogę na stole i skierowała pięść w stronę rozbawionego gościa.
- Uu co za temperament – zagwizdał Czarnobrody.
- Opanuj się siostro! – Pochwycił ją na wszelki wypadek brat. Znał ją. Wiedział, że zła, jest gotowa doprowadzić do takiego stanu rezydencję, żeby nie pozostał nawet kamień na kamieniu. – Shanks, tylko sobie żartował, prawda? – rzucił wymowne spojrzenie w jego stronę.
- Tak, tak… Przecież mówiłem. Przepraszam Nevis, jeśli cię uraziłem. – Shanks nie grał. Widział, że Krys cienko sobie radzi, a dziewczyna jak tylko się uwolni, niczym wulkan rzuci się na niego z pięściami. Nie znał Shichibukai dobrze, ale słyszał co nieco o niej i wolał nie dolewać oliwy do ognia.
W końcu nie na darmo jest jednym z nich. - pomyślał.
Szczere słowa Shanksa całkowicie udobruchały dziewczynę. Uspokoiła się i wróciła nieco zawstydzona na swoje miejsce. Trzeba przyznać, iż rumieniec dodawał jej uroku. Shanks był przystojny i mogłoby coś z tego może nawet wyjść, ale nie mogła dać tego po sobie poznać. Nie przed bratem, który był dla niej jak ojciec. To jednak, o dziwo, nie skreślało Rudowłosego u niej z listy potencjalnych kandydatów. Jednakże teraz zaczęła się zastanawiać nad całą sytuacją.
To, że mój starszy brat stanął w mojej obronie rozumiem. Ale czemu Mihawk był taki wściekły?
Nie mogła znaleźć jednak na to pytanie odpowiedzi. Co ważniejsze nie było na to teraz czasu.
- Skończ te gierki i odpowiedz wreszcie – nagle wykazał jakieś większe zainteresowanie sprawą Moria. Był wyraźnie zniecierpliwiony, a i żart Shaksa go nie bawił. - Ja tam nic do twoich „zainteresowań” czy „zabaw” nie mam, ale mamy tu ważne spotkanie, a nie schadzkę w ciemno.
- No właśnie - rzucił rzeczowo Aiwara – Przyłączysz się czy nie?
- Sorka, ale nie – mówiąc to podniósł się i wstał od stołu.
- Bo Nevis ci dupy nie da? – grubiańsko wtrącił Moria. Poskutkowało to natychmiastowym kopem pod stołem (żeby było nieco dyskretniej) Mihawka.
- Haha… – Carnobrody już zaczynał się śmiać, gdy nagle zobaczył dwie pary przeszywających go do szpiku kości oczu. Postanowił więc sobie darować. Tymczasem Shanks, aby nie burzyć sensu rozmowy i dodatkowo oczyścić się z zarzutów odpowiedział na pytanie Morii.
– Nie, nie dlatego. Przestańcie już z tym. Nie ma to nic do rzeczy. Takie mam zasady – odparł i skierował się ku wyjściu – Nie martwcie się, nie puszczę farbki – uśmiechając się rzucił na odchodnym i zniknął za drzwiami.
- Zabijcie go – sformułował lakoniczną acz konkretną wypowiedź pozostały z Yonkou.
Sala się poruszyła. Nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Milczenie oznaczało jednak niezdecydowanie, a ono słabość, która była niedopuszczalna w szeregach przyszłych „królów świata”
- Ale po co? – spytał delikatnie Aiwara – Wiadomo, że nie nakabluje.
- Po jajco! – wydarł się Flamingo – Kto nie jest z nami jest przeciw nam!
- Kolega dobrze rozumuje mój punkt widzenia – pochwalił Biały. – Przy okazji pokażecie, że te cyferki na waszych listach gończych nie znalazły się tam przypadkiem.
- Ja się nim zajmę! – w zgłosił się natychmiast Czarnobrody.
- Świetnie, odpokutujesz przy okazji Ace’a.
Czarnobrody się lekko zmieszał. Doskonale wiedział, iż to za jego sprawą prawa ręka „króla piratów” gnije teraz w więzieniu.
- Czekaj! – powstrzymał wychodzącego już kolegę Doflamingo – To jest Yonkou, czemu trochę by szczęściu nie pomóc? - uśmiechnął się złowieszczo. No to co, idziemy się zabawić?
- Pewnie będzie przechodził koło naszej „atrakcji”, miło go tam przywitajcie – dodał Krys by okazać zdecydowanie i aprobatę grupy, która delikatnie mówiąc miała to w nosie.
Sokoleko targnął wir wspólnie się zazębiających myśli:
Iść pomóc? Im, czy może Shanksowi? Nie… Nie za to co dziś powiedział. Z drugiej strony, to jest jego życie, nie jestem jego niańką, a wielkimi kumplami też nigdy nie byliśmy. Postanowił więc nie ruszać się z miejsca.
- Dobra, to idziemy! – Czarnobrody aż się palił do działania.
- Szczęść Boże - sarkastycznie odparł Białobrody, który najchętniej widziałby go martwego.
Nasz król mroku poczuł się jakby stał po niewłaściwej stronie barykady.
- Nie trykaj, stary! – strzelił mu koleżeńsko w plecy Doflamingo –Damy radę! Mam plan! Zobaczysz, pójdzie jak po maśle!
- No dobra, to na razie ziomki. Słonko –zwrócił się jeszcze do Nevis - czy można liczyć później na odprężający masażyk sam na sam?
- Chyba śnisz! - odpowiedź dziewczyny nie pozostawiała wątpliwości.
- Ech, no nic, to narka – to mówiąc znikli za zamykającymi się jeszcze za nimi drzwiami.